wtorek, 16 lutego 2010

O pożytkach płynących z podróżowania



Wyjazdy zagraniczne są, jak wiemy, bardzo pouczające. Chemnitz to małe miasto w południowo wschodniej części Saksonii. Obecnie 246.000 mieszkańców, przed wojną o 100 tysięcy więcej. „Niemiecki Manchester”, jak kiedyś mówiono, w którym podobnie jak w angielskim odpowiedniku, nie ma już właściwie budynków po tekstylnych fabrykach (ten sam los czeka naszą Łódź niestety). Pod koniec wojny, miasto niemal doszczętnie zbombardowano (mieszkańcy w rozmowach podkreślają, że stało się to przed słynnym nalotem na Drezno), tak że w centrum stoją obecnie socmodernistyczne bloki z czasów NRD, a przed jednym z nich olbrzymia siedmiometrowa głowa Karola Marksa. W latach 1953-1990 miasto nosiło nazwę Karl Marx Stadt. Po zjednoczeniu Niemiec, lokalny przemysł odmówił współpracy z systemem kapitalistycznym (lub na odwrót), spora część mieszkańców wyjechała do zachodnich landów za pracą, więc na każdym niemal kroku można spotkać całe pierzeje pustostanów. Mało przechodniów na ulicach, ruch samochodów niewielki i niemal zawsze puste tramwaje.

Więc najpierw wydawało mi się, że jadę przez jakieś ghost city. To pierwsze wrażenie z drogi do hotelu, który stoi vis a vis stuletniego budynku Kunstasamlungen, lokalnej opery oraz kościoła św. Piotra. Trochę więcej ludzi można spotkać w okolicach dawnego rynku, gdzie już po 1990 wybudowano galerię handlową i multipleks, o typowym dla tego rodzaju budowli, przytłaczającym kształcie. Poza tym wszędzie właściwie bloki. Te z lat 60. wyglądają najlepiej (przypominają trochę warszawski socmodernizm), te z lat 70. bardziej reprezentacyjne, zupełnie jak żywcem wycięte z reklamówek firmy ORWO, lata 80. wypadają najsłabiej - ordynarny beton, jaki można spotkać w każdym kraju dawnego RWPG. W folderach wydawanych przez lokalne władze, Chemnitz reklamowane jest jako Stadt der Moderne, czyli miasto, którego bujny rozwój nastąpił w czasie modernizmu. Dzięki aktywności alianckiego lotnictwa w czasie wojny, tego architektonicznego modernizmu zbyt wiele nie ocalało, ale to, co nie zostało zbombardowane, może dawać pojęcie o jakości miejscowej architektury (np. ekspresjonistyczny gmach Weberei Cammann & Co. albo zaprojektowany w stylistyce „nowej rzeczowości” budynek dawnej Sparkasse Chemnitz).

W tym ostatnim miejscu od 2007 roku ma swą siedzibę Muzeum Gunzenhausera. Niewielkie miasto Chemnitz jest, bowiem dysponentem kolekcji sztuki, zgromadzonej przez Dr. Alfreda Gunzenhausera, która składa się z 2,459 prac 270 artystów, w tym m.in. 290 obrazów i grafik Otto Dixa (jej obejrzenie szczególnie polecali mi moi niemieccy rozmówcy). Prawdę mówiąc, za Dixem specjalnie nie przepadam, ale za to zbiór obrazów Alexeja von Jawlensky (to trzecia pod względem wielkości taka kolekcja na świecie) robi mocne wrażenie. Tak samo prace Gabriele Münter, której dotychczas nie widziałem na żywca, a w reprodukcjach jakoś umknęła mojej uwadze. Oczywiście mamy tu też niezły zestaw Ernsta Ludwiga Kirchnera, a także obrazy innych artystów z grup Die Brücke i Der Blaue Reiter, tudzież malarzy z kregu Neue Sachlichkeit, np. bardzo interesujące miejskie pejzaże Gustava Wunderwalda. We wspomnianym wcześniej stuletnim gmachu Kunstsammlungen można oglądać pokaźną (druga co do wielkości na świecie) kolekcję prac Karla Schmidt-Rottluffa, który ze wspomnianym wcześniej Kirchnerem oraz Erichem Heckelem założyli w 1905 roku grupę Die Brücke.

I tak chodząc po salach obu wspomnianych wcześniej muzeów, nagle myślami przeniosłem się do „magicznego” Krakowa, konkretnie do miejsca o nazwie Zabłocie, gdzie vis a vis Fabryki Naczyń Emaliowanych im. Oskara Schindlera, powstaje nasze małe lokalne muzeum sztuki współczesnej i chociaż jestem ateistą, bezwiednie zacząłem się modlić o jak najszybsze zesłanie nam kogoś w rodzaju Dr. Alfreda Gunzenhausera.