piątek, 21 maja 2010

Gniewoszów, 09.03.2007*



Przestronny, zarośnięty rynek, a przy nim parterowe, drewniane domy, zapadające się i jak gdyby powykręcane. Pustka i bezruch. Dawna synagoga to obecnie siedziba remizy Ochotniczej Straży Pożarnej. Stoi zaraz za jedną z pierzei, pomiędzy domem z drewnianych bali ułożonych na zrąb i czteropiętrowym blokiem mieszkalnym, o dość typowym, „ogólnopolskim” wyglądzie. Po ustawieniu sprzętu, momentalnie pojawia się za moimi plecami mieszkaniec drewnianego domu.
- Do albumu te zdjęcia?
Potwierdzam.
- Po całej Polsce pan jeździ i fotografuje?
Kiwam głową.
- To stary budynek.
- Jeszcze przedwojenny.
W tym czasie robię zdjęcia, a on dalej gada.
- W tym roku zaczniemy nadbudowę i remont.
- A wie pan, że nasze dziewczyny i chłopaki zdobyły już kilka razy mistrzostwo kraju w zawodach strażackich?
Mój rozmówca pali cały czas jakiegoś Fajranta albo Groma i dmucha mi nie tylko w twarz, ale także przed obiektyw aparatu. Kiedy zwracam mu uwagę, wylewnie przeprasza i odchodzi. Jest jakoś nieludzko ubabrany (zupełnie jak zbieracze złomu na Górnym Śląsku), zniszczone brudne ubranie, nie ogolona twarz, przerażający stan uzębienia, okulary plus ileś dioptrii w popękanej oprawie. Dalej robię zdjęcie, dopóki na wprost przed obiektywem nie staje niski jegomość z wąsami, też w mocno nieświeżym drelichu.
- Czy ma pan pozwolenie na fotografowanie?
- A muszę mieć pozwolenie na fotografowanie?
- Tak, ponieważ to jest budynek Ochotniczej Straży Pożarnej w Gniewoszowie, a ja jestem jej komendantem.
- Wydaje mi się, że nie muszę mieć żadnego zezwolenia.
- Kogo pan reprezentuje?
- Siebie.
- Ja dzwonię na policję, to oni zaraz pana przefiltrują.
Mieszkaniec drewnianego domku, który pojawił się znowu wyjmuje komórkę i zaczyna naciskać klawisze brudnym kciukiem. Nie idzie mu to zbyt sprawnie. Rozumiem, że sytuacja dojrzała, do udzielenia bardziej konkretnych wyjaśnień.
- To był kiedyś budynek bóżnicy, a ja robię właśnie książkę o takich przebudowanych obiektach.
- Jasiu możesz nie dzwonić, pan to dla Żydków fotografuje.
- Ale niepotrzebnie się pan męczy, bo to nie była bóżnica. To jest budynek nowy, z lat pięćdziesiątych, ściany są z leszu (ostatnie słowo wymawia przeciągając środkowe „e”, brzmi to jak z „leeeszu”) .
- A co to jest ten „lesz”?
- Ja panu pokaaażę (tym razem przeciąga „a”).
Prowadzi mnie w stronę pomalowanej na majtkowy róż remizy (w między czasie złożyłem statyw i spakowałem sprzęt do torby), w stronę płotu odgradzającej ją od betonowego bloku. Wchodzi w zarośnięte miejsce, które – sądząc po zapachu – odwiedzane jest także w celu załatwiania prostych potrzeb fizjologicznych i znalezionym patykiem zaczyna skrobać ścianę tuż przy ziemi.
- O tu widać.
Nic nie widzę niestety i mówię do niego:
- Nic nie widzę.
Gramoli się z powrotem, wstępując w przy okazji w największa kupę. Klnie i woła:
- Jaaasiu, przynieś klucze.
- To jeżeli w tym miejscu nie było bóżnicy, to może stoi ona gdzieś indziej – pytam.
- Była w Gniewoszowie bóżnica, była. Ale nie tu, Tam daaalej. I łaźnia też była.
- Ale gdzie?
- Tam daaalej, za ryyynkiem.
- A jaka to jest ulica?
- Nieee wiem.
„Jasiu” wraca z kluczami. Majstruje dłuższą chwilę przy zamku i wchodzimy do środka. Wewnątrz dwa odpicowane na błysk pojazdy, gaśniczy Jelcz i Star z dodatkową kabiną na drużynę strażacką.
- O tutaj widać „lesz” – pokazuje mi patykiem na ziemi coś, co wygląda jak betonowy fundament. Zauważam, ze od tego miejsca boczne ściany są wyraźnie grubsze.
- Żużel, piach i cement – wyjaśnia „Jasiu” – kiedyś tak robiły mury, zakładały szalunek, mieszały i wlewały to do środka.
- To znaczy, że bóżnica była gdzie indziej, tam dalej – wracam do tematu.
- Dwie bóżnice były w Gniewoszowie – krzyczy za plecami „Jasiu”, buchając mi dymem prosto w twarz, gdy się odwracam – za rynkiem i tu.
- To znaczy, że w tym miejscu była jednak bóżnica.
- Była, ale nie tu, tam daaalej – wyjaśnia komendant.
- Dalej, to znaczy gdzie?
- Tam daaalej byyyła.
Wychodzimy. Żegnam się i idę obejrzeć jak to wszystko wygląda od tyłu (szukając oczywiście tego „tam dalej”). Komendant z „Jasiem” towarzyszą mi z pewnego dystansu. Trudno coś rozpoznać. Dwie przybudówki na zapleczu remizy wyglądają raczej na powojenne przeróbki. Kiedy tak stoję i rozglądam się, komendant woła do mnie donośnie:
- Nic pan tu nie znaaajdzie!

*Ta autentyczna historyjka, która przydarzyła mi się podczas robienia zdjęć w Gniewoszowie (wklejam ją tutaj z mojej książki "Niewinne oko nie istnieje"),  doczekała się też swego rodzaju puenty. Podczas wspomnianej w poprzednim wpisie debaty „Pamięć i znikające ślady” w Synagodze Nożyków, Jan Jagielski pokazał mi fotogarfie przedstawiające tablice, jakie były umieszczone na ogrodzeniu tamtejszego getta. Żydowski Instytut Historyczny, gdzie pracuje, pozyskał je niedawno od pewnego mieszkańca tej miejscowości, któremu służyły one do podpierania belki na strychu. O istnieniu tych tablic, właścicielowi przypomniała niedawna kradzież napisu ARBEIT MACHT FREI z bramy obozu Auschwitz I.