poniedziałek, 17 września 2012

17 września


Kolejna rocznica naszego Dolchstossu, który jest jednym z głównych mitów założycielskich prawackiego patriotyzmu. To ciekawe, że prawaki najbardziej celebrują militarne klęski, a wśród nich głównie te kopniaki, jakie nas dosięgły od sąsiadów na wschodzie, a nie równie dotkliwe z przeciwnej strony... Przy okazji tejże rocznicy pojawia się też zwykle zdumienie, że ludność ukraińska, białoruska i polonizowani intensywnie Poleszucy, czyli wcale liczne etniczne grupy, zamieszkujące wschodnie tereny II RP, jakoś nie miały specjalnego przywiązania do polskiej państwowości w momencie, gdy wkraczała tam Armia Czerwona... Ciekawe dlaczego? 

17 września bieżącego roku wypada też Żydowski Nowy Rok, więc dla wszystkich, którzy obchodzą SHANA TOVA UMETUKA!

I także 17 września, tyle, że w roku 1938 rozstrzelano Brunona Jasieńskiego (przebywającego w ZSRR od 1929, a aresztowanego przez NKWD w maju 1937 podczas czystek tzw. "jeżowszczyzny"), którego właśnie w tym dniu skazany został na karę śmierci przez Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR. Jasieński był wybitnym polskim poetą, a napisany przez niego w pierwszej połowie lat 20. poemat "Słowo o Jakubie Szeli", to najlepszy chyba utwór poetycki międzywojnia. Więc przy okazji tej smutnej rocznicy, krótki poemat Jasieńskiego z tomu "But w butonierce" zatytułowany "Śmierć Pana Premiera". W roku 1920 dziewiętnastoletni Bruno Jasieński odbywał służbę wojskową  w szkole podchorążych w Chełmnie, gdzie po zorganizowaniu wieczoru poetyckiego, podczas którego poniższy wiersz był recytowany, został aresztowany za obrazę podoficera i spędził 2 miesiące w karcerze. Przez pewien czas funkcjonowała legenda (oparta na relacji brata poety), że odsługujący także płocką podchorążówkę Stefan Wyszyński, czyli przyszły "Prymas Tysiąclecia", odwiedzał w areszcie uwięzionego, co jednak okazało się być bujdą na resorach.


Bruno Jasieński

Śmierć Pana Premiera
Rapsod

Eleganckie, otwarte landau
Z fantazyjnie filmową szybkością
Elastycznie tańczyło po nierównym bruku
Zaprzężone w dwa białe, rasowe ogiery.
Pan Premier z wysokości pluszowej poduszki,
Oddając z lekka-grzecznie ukłony en gros,
Jak ktoś, kto ma cylinder i dobre maniery,
Myśli z przyjemnością:
— Świat jest, w zasadzie, piękny.
I słońce jest piękne. Niewątpliwie… —
(Pan Premier jest, jak zwykle, po dobrym śniadaniu)
— I piękne są dziewczęta w wiosennych manteaux
Na swoich śpiewnych biodrach kroczące leniwie.
Np. ta blondynka — pulchna, jak ciasteczko… —
(Pan Premier zakurzył buty przy wsiadaniu,
Otrzepuje je z lekka chusteczką)
— I jaka nadzwyczajna we wszystkim harmonia! —
(Pan Premier myśli filozoficznie)
— Przecież nie widzi chyba niewidomy!
Przez to, że węglarz jest brudny i czarny,
Jaśniej i bielej wyglądają domy.
(Zdaje się nawet jakiś myśliciel już to rzekł.)
I czym by było np. resorne landau,
Gdyby nie było wcale trzęsących dorożek?
Albo czy kwitłyby tak pięknie drzewa,
Gdyby zbrakło na świecie zwyczajnego… gnoju… —
(Pan Premier poetyzuje.
Jest dziś w wybornym nastroju.
Wiosna go olśniewa.)
— I jak wobec tych pięknych rzeczy są komiczni
Wszyscy posłowie socjalistyczni
Z tym swoim brudnym ludem, którym ciągle straszą.
Oni są po pierwsze nie-e-ste-tycz-ni…
Tak przesiąkli kapustą i kaszą…
Nie potrafią ocenić jak cudnym jest życie.
I w ogóle, gdy świat jest cały taki piękny, —
Bez wątpienia
Jest po prostu nieprzyzwoicie
Robić w nim jakieś zatwardzenia… —
Hoppp…
Intermezzo.
Lekkie wstrząśnienie.
Szprycha zadziała koło w ciężarowym wozie.
Białe konie kłusowieją dalej.
Pan Premier uprzytamnia sobie, że siedzi w powozie
I jedzie na posiedzenie.
Na poduszce, w skórzanym portfelu
Leży jego mowa,
Którą ma dziś wygłosić przed plenum.
Rzecz niby, w zasadzie, nie nowa…
Dobrze jednak, że dziś jest w humorze,
To mu w takich razach dodaje tlenu.
Poza tym mowa mu się udała,
No… i teraz jest tak pięknie na dworze…
Gdy przymknie oczy, bez mała
Zdaje mu się, że jest Wielkim Księciem
I jedzie gdzieś po miękkiej fiołkowej łące…
(I ludzie najtrzeźwiejsi mają swe poezje…)
— Jednak to wszystko jest strasznie męczące… —
Myśli Pan Premier z dystyngowanym ziewnięciem,
Z którym mu jest bardzo do twarzy…
— Dzisiaj w Sejmie 3 interpelacje,
Nie licząc samych wniosków nagłych…
Ten pasztet wczoraj na kolację
Na intencję holenderskiej misji
Był stanowczo cokolwiek nieświeży…
Poza tym interview 8 dziennikarzy
W sprawie nowej państwowej emisji…
(Strasznie ciekawy naród — ci Polacy…)
Potem bankiet u Ministra Zdrowia
Z 50-ej okazji urodzin…
Wszystko to, jeśli się zmierzy, —
Wypadnie na pewno 12 godzin pracy.
Robotnicy krzyczą ośmiu godzin!
Zobaczyliby ile mamy ich my, Ministrowie!
Ale to ich nie obchodzi… —
Tymczasem słońce świeci tak różowo…
Na ulicach bieleją kasztany…
Pan Premier nie wie co się dzieje z jego głową
Jest zupełnie słońcempijany.
Budzi się w nim odwieczny u człowieka kult Rha.
Stara się myśleć nad swoją mową.
Na porządku jest kwestia agrarna.
Mowa jest stanowczo non plus ultra.
Mocna. Zwięzła. Lapidarna.
Przy tym kwiecista i patriotyczna.
Wynalazł nawet piękną cytatę z Verhaerena…
Jutro już będą o tym czytać sojusznicy…
W Sejmie można liczyć na poparcie.
Zrobi się mały rwetes na lewicy…
Zresztą, mówiąc otwarcie,
Zważywszy pro i contra pewnym jest, że chociaż…


Ryży, uciekający robociarz
W granatowej, połatanej bluzie…
Smutne niebieskie oczy — sen o eskimosie…
Pan Premier czuje jakiś dziwny swąd…
Coś go kręci w nosie…
Musi kichnąć…
— Zaraz… aale skąd?… —

I-czi-hi!!!

Białe szalone konie, całe w krwi i w pianie,
Ponoszące na oślep ulicą
Zaplątanego w lejcach siwego stangreta…
Ktoś krzyczący przeraźliwie — Ooooo!! —
Ktoś drugi wystraszony, spłaszczony przy ścianie.
I czarne, roztrzaskane na drzazgi landau…

Ludzie.
Otoczyli.
Krzyczeli.
Machali rękami.
Znalazł się pompatyczny, zaspany constabel
Popychali się. Pchali. Wzdychali.
Wyciągnęli czarne palto z nogami
I z czymś mokrym, zamiast głowy…
Wszystko było fashionabl.
Ktoś pobiegł dzwonić po pogotowie.
Ktoś opowiadał jakąś dziwną okoliczność…
— Proszę się nie tłoczyć, Panowie. —
Powiedział poważnie okręgowy
I zaczął rozpychać publiczność.
Stali. Ubolewali. Wzdychali.
Kołysali domyślnie głowami…
A jeśli?..
Przyjechała karetka —
Podnieśli.
Kapało na ziemię.
Dużo lepkiej, brunatnawej krwi.
Jakaś dama fiołkowo-biała
Powiedziała: «Fi!»
I zemdlała.
Wsadzili. Odjechali.
Każdy cisnął się. Każdy chciał zobaczyć z bliska.
Policjant urzędowym tonem, dla formy,
Poprosił nie robić zbiegowiska.
Tramwaj ruszył z dzwonieniem, zgrzytaniem.
Potoczyły się dorożki, platformy.
Poszli ludzie. Pojechały landa.
Samochody. Karety. Mail-coache.
Długa kołopędna girlanda
Po nieznanej, linijnej wytycznej…
Z akacji opadały białe, ciężkie płatki…
Na rogach dyskutowali jeszcze długo
O sytuacji politycznej.
W drukarniach układali nadzwyczajne dodatki…
Została czerwonawa plama na asfalcie.
Konie ją rozniosły na kopytach.
Rozmazały ją koła, obcasy…
Chłopiec z cukierni lizał palce po biskwitach.
Państwo za wielką szybą jedli ananasy.
Pani mówiła panu: — Jutro nie przyjadę… —
Przyszedł łysy, parszywy pies
I zaczął lizać
Lepką, słodko-kwaśną marmoladę.

2 komentarze:

Żeby zamieścić komentarz, trzeba się po prostu zalogować na googlu i przedstawić.