wtorek, 6 marca 2012

PATRIOCI


Zabrze-Zaborze, ul. Olchowa, 07.01.2012

***

[10:33. Robota mi nie idzie, skaner tworzy dziwne kolory na podglądzie (?), oślepiające słońce wali w oko i prześwieca przez żaluzje... W związku z powyższym postanowiłem się zrelaksować, tzn. „oczyścić”, więc wlazłem z autobiografią Lanzamanna do wanny, otwarłem na chybił-trafił i trafiłem na poniższy fragment (str 344):

Widziałem wszystkich i wszystkie, o wszystkim pisałem i nie chwaląc się, mogę powiedzieć, że niektórzy mnie zawdzięczają jakościowy skok w karierze. Brigitte Bardot, która zwierzała mi się ze swoich wyjątkowych i ostatecznych namiętnych uczuć do każdego z nowo wybranych, Jeanne Moreau w Cuernavaca, nad długim basenem wypełnionym zieloną wodą, do którego zakochana w niej do szaleństwa amerykańska lesbijka codziennie wsypywała płatki świeżych róż, Ava Gardner w Madrycie podczas kręcenia 55 dni w Pekinie, jeszcze wspaniała, ale już pijaczka, Richard Burton i Liz Taylor na Sardynii w filmie Josepha Loseya, którzy na noc wycofywali się na jacht, skąd ze wszystkich pokładów dolatywały śmiertelne pogróżki, bo uganiali si.ę za sobą pijani i naprawdę szekspirowscy, obiecując jedno drugiemu, że dłużej nie pożyje, Gary Cooper w swojej posiadłości w Bel Air, wielki, piękny, wzruszający, zniszczony i prawie się nieodzywający, już go zżerał rak. Czy mógłbym zapomnieć o Martine Carol, Michèlle Morgan, Juliette Gréco, Madeleine Renaud, Edwige Feuillère, Delphine Seyring? I mężczyźni: Michel Piccoli, którego byłęm świadkiem, gdy brał ślub z Gréco, Sami Frey, François Périer, Curd Jürgens, Lelouch, Aznavour, Gabin, Belmondo, Antoine, Gainsbourg, i tylu innych... Pisałem właściwie o wszystkim, o pierwszej podróży papieża do Ziemi Świętej, o odkryciu przez ekipę amerykańsko-batawskich archeologów biblijnego miasta Çartan w dolinie Jordanu, z klejnotami i diademami królowej. Artykuł zaczynał się tak: „Królowa czekała od trzech tysięcy lat, poleciałem do niej nie tracąc ani godziny”. Pisałem o sekretach skarbu Tutenhamona, o tragediach wielkich alpejskich spinaczek, o mimie Marceau, szalonym gadule, gdy tylko dochodził do głosu, o wielkim Raymondzie Davosie z szeroką, dyszącą klatką piersiową, którą rozwinął dzięki intensywnemu posługiwaniu się drutem do krojenia masła, a właściwie osełek masła - ramiona odrzucone  w tył, po czym raptownie rozłożone szeroko i zakreślające szeroki nieubłagany łuk, by spać na oczekującą osełkę - czy ktoś wie, że nauczył się tego gestu w swoim pierwszym zawodzie sprzedawcy nabiału?

Tego nie wiedziałem... Odłożyłem książkę na okno i bynajmniej nie poczułem się zrelaksowany. Joanna Tokarska-Bakir miała stuprocentową rację, kreśląc w swojej miażdżącej recenzji (która pt. Spowiedź farmazona, ukazała się w 46 edycji pisma http://www.dwutygodnik.com/) następujące słowa: Autobiografia Claude'a Lanzmanna to książka-kuriozum. Krok po kroku autor bije rekordy: grafomanii bufonady, narcyzmu, celebryckiego samozapatrzenia. I tak jak autorka wspomnianego tekstu na temat Zająca z Patagonii, zadaję sobie pytanie: Czy farmazon może wyprodukować arcydzieło? Arcydzieło nazywa się Shoah. Farmazon to Calude Lanzmann.]