sobota, 7 stycznia 2017

Adam Mazur prognozuje w Szumie

Jego tekst z gatunku curatorial fiction byłby nawet śmieszny (jest śmieszny oczywiście), gdyby nie to, że może się okazać bardzo trafioną zapowiedzią tego, co nas czeka m.in od funkcjonariuszy "dobrej zmiany":

Adam Mazur
Nichil obstat


Co najmniej od wakacji 2016 roku rozplotkowany światek sztuki żył zapowiadaną zmianą na stanowisku dyrektor Narodowej Galerii Sztuki Zachęta. Władza, niemrawa jak dotąd w polu sztuki współczesnej, dotrzymała słowa pod koniec 2017 roku – pierwszym od dekad mężczyzną zatrudnionym na stanowisku został dr Piotr Bernatowicz. Nikt nie protestował, gdyż zamiast ustawiać konkurs i manipulować wynikami, ministerstwo postanowiło skorzystać z wypracowanego przez samą Zachętę równie prostego, co skutecznego narzędzia politycznej nominacji. Wszak o politykę także i w tym rozdaniu chodziło. Zwyczajowo nowy dyrektor nie przedstawił publicznie programu, który zdecydował o jego nominacji. „Zrobię to później”, zapowiedział na konferencji prasowej i dodał równie tajemniczo co pojednawczo: „Nie ma instytucji prawicowych i lewicowych, są instytucje lepsze i gorsze”.
Początkowo z Bernatowicza po cichu się podśmiewano, że proboszcz, że nieobyty z warszawskim salonem, że seksmisja, że tak nie można. Nowy dyrektor dziarsko zabrał się do realizowania powierzonej misji przeprowadzenia dobrej zmiany w polu sztuki. „Nie chodzi mi o walkę z ideologią gender czy potyczki z mafią bardzo kulturalną”, mówił w wywiadzie udzielonym „Arteonowi” dyrektor, „lecz o prawdziwą odmianę sztuki współczesnej tak, by dobrze służyła partii i narodowi”. Pół roku po objęciu stanowiska dyrektor Bernatowicz (zaraz po wernisażu wystawy Czapskiego i miesiąc przed otwarciem retrospektywy Kaliny) dokonał gestu tyleż zaskakującego, co w zaistniałej sytuacji logicznego. Powrót do idei Centralnego Biura Wystaw Artystycznych nie był jedynie formalnością, lecz pozwalał wzmocnić kontrolę nad bezradnymi w zderzeniu z lokalną polityką i sztuką współczesną biurami. Zmianie przyklasnęły także galerie komercyjne. Sieć wspierających partnerstwo prywatno-publiczne rozszerzyła się znacząco. Do dwóch działających w Warszawie Biur Wystaw dołączyły kolejne (zaczęło się w Łowiczu). Sieć Biur sterowana przez CBWA realizowała wyznaczone przez resort zadania i świetnie absorbowała środki z programów operacyjnych. Dyrektorzy placówek przyjmowali jak dotychczas wytyczne z centrali (szczęśliwie tym razem wszystko podano czarno na białym i niczego nie trzeba było się domyślać). Zbriefowani przez dyrekcję kuratorzy jak zwykle dobierali pod temat i odpowiednio młotkowali artystów, by program galerii sztuki „się robił”. Zmieniono kilka haseł i dodano kilka nowych truizmów. Co oczywiste, w sztuce pojawiły się nowe wątki ikonograficzne. Modna stała się abstrakcja, rzemiosło, sztuka ludowa oraz sztuka outsiderów (znów nazywana naiwną). „Nie szukaliśmy przepisu na sztukę doskonale średnią, która nikomu by nie wadziła, za to opowiadała Polskę ciekawie i odpowiednio do panującej pogody”, deklarowała podsekretarz MKiDN Monika Małkowska i dodawała: „Ten przepis bowiem przekazała nam poprzednia, pragnąca zachować urzędową ciągłość ekipa”.
Dyrektor Bernatowicz szybko zorientował się, że nie o to przecież w dobrej zmianie chodziło. Wyczuwał fałsz, ale nie wiedział jak mu przeciwdziałać. Dobra zmiana nie mogła sprowadzać się do personalnych roszad w gronie setki osób zrzeszonych w AICA. Do pewnego stopnia imponował mu poziom oportunizmu dawnego establiszmentu i szukających poklasku artystów. „To takie miłe”, myślał i nawet czuł pewną sympatię do przegranych neoliberałów, znów. Sam nie spodziewał się, że krytyka sztuki krytycznej i wszystkiego co krytyczne może zajść tak daleko. „Prof. Piotrowski by się zdziwił” – mówił po pracy przyjaciołom z IHS.
Inauguracja programu „Artysta+” zbiegła się w czasie z likwidacją pierwszego biura. Moment był doniosły, gdyż chodziło właśnie o biuro w Poznaniu. „Osiemset złotych na miesiąc to niewiele” – mówił na konferencji Rafał Jakubowicz – „ale przecież tyle dostawałem za udział w wystawie zbiorowej, co zdarzało mi się maksymalnie dwa, trzy razy w roku. Nie jest więc najgorzej i z ramienia OFSW chciałem serdecznie podziękować dyrektorowi Bernatowiczowi”. Opiniowanie przez Centralną Komisję Artystyczną, kto zasługuje na miano artysty, połączone z wręczeniem odpowiedniego dyplomu, było przyjemnością w porównaniu z negocjacjami prowadzonymi z dyrekcjami rozwiązywanych biur. „Zakładałem tę instytucję 40 lat temu i od tego czasu z niekłamaną przyjemnością ją prowadzę i jeśli tylko zdrowie pozwoli i Opatrzność będzie czuwała, to będę prowadził ją do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg” – mówił wyraźnie poirytowany decyzjami CBWA dyrektor Antoni Malczak, a pod petycją za siódmym już przedłużeniem – tym razem bezterminowo – jego kontraktu dyrektorskiego solidarnie podpisali się wszyscy dyrektorzy pozostałych instytucji sztuki. „Biura same się nie zamkną”, główkował Bernatowicz i w momencie iluminacji zadecydował o pozostawieniu na kontraktach obecnych dyrektorów, tyle że bez poddanych im placówek. Początkowo wydawało się to absurdalne, ale dyrektorzy z chęcią przystali na taki układ. Odtąd dyrektorowanie stało się pracą ideową, by nie powiedzieć idealną, i sprowadzało się do wykonywania określonych gestów, przyjmowania odpowiednich póz w fotelach i kuluarach, formułowania okrągłych zdań, charakterystycznego tembru głosu oraz zwyczajowych, poufnych spotkań przy kawie – czasem na uroczystym raucie – z innymi dyrektorkami, oczywiście. „Od początku podobała mi się ta inicjatywa” – zapewniała Joanna Mytkowska w rozmowie prowadzonej przez Karola Sienkiewicza. „Nie muszę już zmagać się z problemem budowy instytucji. Czas, który poświęcałam na syzyfową pracę obecnie przeznaczam na dyskusję z dyrektorami o tym, czym mogłaby być doskonała instytucja sztuki”. Dyrektorzy wskazywali na związany z piastowaną funkcją ciągły stres, naciski ze strony ministerstwa, roszczeniową postawę pracowników, a nade wszystko presję ze strony artystów. „Ciągle im było mało. Wciąż chcieli wystaw i jeszcze, żeby im za nie płacić. Najgorsi byli młodzi i ci od Żmijewskiego” – mówi pragnący zachować anonimowość dyrektor BWA z byłego miasta wojewódzkiego. „Odkąd zabunkrowałam kolekcję, a galerię zamieniłam w kawiarnię, mam nie tylko lepszy kontakt z władzami miejskimi, ale także z artystami” – opowiada wyraźnie zrelaksowana dyrektor Ziółkowska z krakowskiego BWA. „Spotkania na Plantach są dużo milsze i niezobowiązujące, no i nie muszę się już ukrywać w zamkniętym gabinecie, ani tłumaczyć z tych wszystkich kłopotliwych decyzji merytorycznych. Nie muszę nawet odpisywać wymijająco na maile. Plan Bernatowicza to był strzał w dziesiątkę!”. W sukurs Ziółkowskiej przychodzi dyrektor stołecznego CSW Małgorzata Ludwisiak. „To prawda. Koleżanki mają rację. Kwestia instytucji doskonałej to dużo poważniejsze zadanie niż cała ta żmudna administracja instytucją, o kierowaniu pracą licznych wicedyrektorów, podpisywaniu delegacji i sporach z szeregowymi pracownikami już nawet nie wspomnę. Zresztą, realizowałam Plan Bernatowicza zanim to było modne” – dodała od siebie dyrektor Ludwisiak, podkreślając, że kolegia kuratorskie zwoływała nie częściej niż dwa razy do roku, za to nagany wpisywała do akt co najmniej raz na kwartał. Ludwisiak dotknęła palącego sumienie dyrektora Bernatowicza problemu: otóż klub dyrektorów pod parasolem AICA – a z czasem także ICOM – nie rozwiązywał kwestii „szeregowców”. Co zrobić z kuratorami? Co z armią koordynatorów, menadżerów kultury i innych drobnych urzędników sztuki? Nie kwalifikują się ani do programu „Artysta+”, ani do Klubu Dyrektorów. Zarabiająca w okolicach minimum socjalnego większość odeszła zawczasu sama. „Zdziwiłam się, że na kasie w Galerii Mokotów nie tylko zarabiam więcej niż w galerii sztuki, ale też spotykam o wiele ciekawszych i milszych ludzi” – zwierzyła się „Szumowi” anonimowa była koordynatorka projektów artystycznych. „Tylko tych pięciu lat studiów na kulturoznawstwie trochę żal” – dodała po chwili absolwentka specjalizacji „Sztuka w przestrzeni publicznej”. Bernatowiczowi pozostali jeszcze topowi kuratorzy sztuki, a konkretnie pół tuzina pomnikowych profesjonalistów z kręgów Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. „Zdaliśmy sobie już jakiś czas temu sprawę, że w czasach post-artystycznych nasza praca nie ma sensu” – brzmiało pierwsze zdanie listu skierowanego do Zachęty i podpisanego m.in. przez Kubę Szredera, Sebastiana Cichockiego i Natalię Sielewicz. „Nie wierzymy w sztukę, bo ta przecież się skończyła. Chcemy służyć społeczeństwu. Proszę nam wierzyć, nie jesteśmy cyniczni, demonstrujemy to w każdy weekend i po godzinach pracy” – kończyli klasyczną epistołę, znaną dziś studentom historii sztuki z antologii tekstów podstawowych. Nic dziwnego, że dyrektor Bernatowicz nie chciał – ot tak po prostu – zwalniać błyskotliwych ludzi, którzy mogliby już nie znaleźć pracy odpowiadającej ich ambicjom. Stąd idea powołania działającego przy CBWA Post-Artystycznego Komitetu Kuratorskiego. Początkowo sposób działania PAKK miał w sobie coś z grupy terapeutycznej sfokusowanej na leczeniu uzależnień, ale gdy okazało się, że to droga donikąd zmieniono formułę. „Z inicjatywy dyrektor Marii Anny Potockiej raz w roku Klub Dyrektorów spotyka się z kuratorami PAKK, by wspólnie konferować nad wystawą o roboczym tytule Sztuka w sztuce. To bardzo trudne w dzisiejszej sytuacji zadanie i nie spodziewamy się w najbliższych latach jego rozwiązania” – brzmiał oficjalny komunikat CBWA podpisany przez dyrektora. W głębi duszy Bernatowicz wadził się ze sobą: „Zrobią? Nie zrobią? Jeśliby jednak taką wystawę przygotowali, to chyba będę musiał na czas określony otworzyć krakowski MOCAK. To byłby krok wstecz, którego minister i publiczność by mi nie darowali”. Inna sprawa, że lokale po zamkniętych instytucjach przeznaczono do działań lepiej dostosowanych do potrzeb społeczności i artystów. Kawiarnie, świetlice były najprostsze do ogarnięcia. Część przeznaczono na pracownie, miejsca działań, a nawet lokale socjalne dla artystów i kolektywów artystycznych. Innym przywrócono zapomnianą funkcję realizując modny pomysł anty-gentryfikacyjnej polityki re-industrializacji miast (Fabryka Schindlera, Fabryka Poznańskiego, Trafostacja, Doki…). Ciekawy przykład dał jak zwykle Wrocław, gdzie poniemiecki bunkier służący za siedzibę Muzeum Współczesnego odzyskał dawną funkcję jednostki wojskowej administrowanej przez oddział obrony terytorialnej. „Zamurowanej w piwnicach schronu kolekcji sztuki jako Dziedzictwa Narodowego będziemy bronić do ostatniej kropli krwi” – wykrzykiwał zebranym przed bunkrem dziennikarzom dowódca. Rewolucja dokonała się w trzecim roku, gdy zmęczony sztuką doskonale nijaką w spełnianiu wymogów nowej poprawności politycznej Bernatowicz po konsultacjach z ministerstwem rozpoczął nową fazę dobrej zmiany. Innowacyjność pomysłu docenił nawet sam minister Morawiecki, którego sekretarka wysłała serdecznego maila do dyrektora CBWA. Prowadzona w ramach tzw. Planu Bernatowicza likwidacja instytucjonalnego pola sztuki wydawała się czymś oczywistym i świetnie domykała rozpoczęte jeszcze w 2016 roku obchody jubileuszu awangardy. „To ładny gest” – powiedział na antenie Radia Kraków prof. Andrzej Szczerski – „by na jubileusz awangardy sztuka rozpuściła się w życiu narodu, tego narodu”. Pomyśleć tylko, że wszystko zaczęło się od wspieranego przez CBWA projektu Wyklęci kuratorowanego przez Kamilę Staszak w kierowanym przez Mikołaja Iwańskiego BWA Arsenał w Poznaniu. Ustawiony na daszku nad drzwiami galerii ledowy licznik do złudzenia przypominał słynny „licznik Balcerowicza” z warszawskiego ronda Dmowskiego. Z tą różnicą, że zamiast długu sumował publiczne pieniądze roztrwonione przez instytucje kultury na mierny program i nikomu niepotrzebne wystawy. O dopisaniu odpowiedniej pozycji z budżetu do wyświetlanej na liczniku kwoty decydowała speckomisja. Szybko bijący licznik szczególnie szokował słynących z oszczędności Poznaniaków, którzy raz zlokalizowawszy ukrytą na rynku galerię przychodzili w niedzielę po słodkim pod Arsenał i wyrażali głośno swoje niezadowolenie z tego, że w ich mieście jeszcze działa jakaś instytucja kultury. Głosy słusznego oburzenia dotarły do CBWA i MKiDN. Trzeba było działać. Obawy, że likwidacja instytucji spotka się z protestami środowiska i artystów, jak miało to miejsce w przeszłości, gdy podobne pomysły snuli zatwardziali neoliberałowie w rodzaju prof. Hausnera czy prof. Balcerowicza, udało się rozproszyć sprawdzonym gestem.
Plan Bernatowicza miał swoje konsekwencje także dla prasy artystycznej. Spośród wydawanych w Polsce dwóch magazynów jeden („Arteon”) zdecydował się przekwalifikować i zająć coraz bardziej popularną wśród czytelników sztuką sakralną, a drugi („Szum”) uznał swoją misję za zakończoną i ogłosił rozwiązanie. „Choć przyjęliśmy Plan Bernatowicza z obawami i niedowierzaniem, to skrycie trzymaliśmy kciuki za jego powodzenie” – mówi osoba związana z redakcją kwartalnika. „Wszak od początku wydawania magazynu mieliśmy problem z jakością oferty przygotowanej przez instytucje sztuki. Na kolegiach naszego kwartalnika czasem nawet godzinę zastanawialiśmy się, co może pasować do rubryki ’wydarzenie’. Zwykle nic się nie nadawało. Chcieliśmy nawet dołączyć do rodzącego się nurtu krytyki ekumenicznej, ale wystawy były tak złe, że nie daliśmy rady. Tradycyjna krytyka artystyczna, oceniająca i karząca – to było nasze wołanie na puszczy. Do czasu pamiętnej nominacji”.
PS. Przed świętami karmiąca się wódeczką i śledziem salonowa plotka niosła, że Paweł wygrywa z Piotrem walkę o tron. Tak nam przykro! Być może dobra zmiana wróci do wykoślawionej przez neoliberałów idei merytorycznych konkursów?
[https://magazynszum.pl/krytyka/prognoza-pogody-na-rok-2017]

2 komentarze:

  1. To ten sam Piotr Bernatowicz, który jest uważany za największego szkodnika Arsenału? Czyli teraz dobra zmiana będzie orać dalej?
    Przy okazji - na początku, w pierwszym akapicie jest błędnie podany rok 2017. O ile wiem, jeszcze nie skończył się ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. W kwestii domniemanej literówki - Adam Mazur prognozuje dalej niż koniec 2017...

    OdpowiedzUsuń

Żeby zamieścić komentarz, trzeba się po prostu zalogować na googlu i przedstawić.