piątek, 29 czerwca 2012

HERITO numer 6 (2012)


A w środku mój tekst „Wschodnie pogranicze w sepii lub bez” o albumach Henryka Poddębskiego i Zofii Chomętowskiej. Numer ukazał się jakoś pod koniec kwietnia, ale redakcja nieco zwlekała z aktualizacją swojej strony internetowej, więc stąd też moja mała zwłoka.
Lada chwila światło dzienne ujrzy kolejny numer krakowskiego kwartalnika, gdzie w tekście „Dokumentaliści mimo woli” piszę o zdjęciach (i albumach, świetnych!) Stefana Kiełszni oraz Maxa Kirnbergera.



(…)
Już sam układ albumu, którego części odpowiadają podziałowi przedwojennych wschodnich województw, już sam tytuł wysuwający na plan pierwszy sfotografowane terytorium, a nie autora zdjęć, sprawiają, że szansa zaprezentowania Henryka Poddębskiego, jako wybitnego fotografa została niniejszym częściowo pogrzebana. Poddębski nie czuł się za dobrze w gęstej zabudowie miejskiej, więc jego zdjęcia z Wilna lub Lwowa niczym specjalnym nie zachwycają, ale w książce ułożonej „dzielnicowo” musiały się znaleźć… Wszystkie fotografie reprodukowane w albumie pojawiają się w różnych odcieniach sepii, co zapewne w intencji redaktorów ma im przydać „archiwalnego” charakteru, gdy tymczasem autentyczne przedwojenne odbitki nie starzeją się w aż tak drastyczny sposób, a gdy weźmiemy pod uwagę, że część zdjęć prawdopodobnie zeskanowano z negatywów i poddano zabiegowi wyostrzenia w programie graficznym, ich sepiowa lub czasem zielonkawa tonacja jest przysłowiowym kwiatkiem do kożucha. Henryk Poddębski zasługuje na książkę stricte fotograficzną, wydrukowaną w regularnym duotonie np. z pantonem warm gray, jak albumy wspomnianego wcześniej Augusta Sandera lub (dlaczego nie?) Walkera Evansa, z którymi śmiało można go porównywać w dziedzinie fotografii krajobrazowej (mam na myśli zdjęcia Evansa z Pensylwanii, Zachodniej Virginii, Georgii i Alabamy z lat 30.) czy używając bardziej współczesnej terminologii – „topograficznej”.

Sięgając po wydany w 2011 roku przez Fundację Archeologia Fotografii album Zofii Chomętowskiej pt. „Polesie” i mając w pamięci opisany powyżej katalog błędów, jakie popełnione zostały podczas składania publikacji Henryka Poddębskiego, pełen byłem niepokoju. Znając dotychczasowe publikacje „Archeologii”, właściwie mogłem sobie darować te obawy, jednakże czytając wydawnicze zapowiedzi dotyczące książki Chomętowskiej oraz recenzje wystawy, która poprzedziła jej publikacje, dręczyło mnie pytanie, jak redaktorzy albumu, zawierającego przecież fotografie ze wschodniego pogranicza II RP, unikną syndromu tak dobrze rozwijającej się w ostatnich latach w naszym kraju „nostalgii kresowej”. W uniknięciu wspomnianej przypadłości pomógł na pewno sposób podejścia do archiwalnego materiału, nie opracowanego zresztą wcześniej i tylko w niewielkich porcjach publikowanego w przedwojennych czasopismach. To właśnie „archeologiczna” metoda pracy, by nawiązać do nazwy Fundacji, mająca na celu systematyzację poleskiego archiwum Chomętowskiej oraz ułożenie go w wizualną narrację, pozbawioną przekłamań i atrakcyjną dla osób niekoniecznie zainteresowanych fotografią, sprawiły, że wspomniana książka może być uznawana za wzór tego rodzaju edytorskich działań.
(…)

czwartek, 28 czerwca 2012

HOLENDERSKI PARADOKS, POLSKI...


W III tomie „Historii antysemityzmu” pod redakcją Leona Poliakova, w artykule pt. „Holenderski paradoks” autorstwa Philo Bregsteina, który poświęcony jest Holandii, znalazłem niniejszy - bardzo interesujący w polskim kontekście – fragment (str. 106-107):

W latach osiemdziesiątych odnotowano też, w zupełnie innym tym razem obszarze, wybryki chuligańskie o charakterze antysemickim. Podczas meczów Ajaxu Amsterdam z Feyenoordem Rotterdam wielokrotnie można było (i można nadal) usłyszeć hasła skandowane przez kibiców klubu z Rotterdamu, takie jak: „Ajax żydowski klub”, „Śmierć Żydom” albo „Ajax – do komory gazowej”. Ponadto kibice nosili antysemickie transparenty zarówno na stadionie, jak w mieście. Drużyna z Amsterdamu miała przed wojną rzeczywiście wielu graczy żydowskiego pochodzenia, co zmieniło się, rzecz jasna, całkowicie po 1945 r. Jednak taki wizerunek klubu wydaj się  niezniszczalny.
Podczas wojny w Libanie transparenty kibiców Feyenoordu przypominały transparenty manifestantów antyizraelskich. Nazwa Ajax była na nich zniekształcona w taki sposób, że litery „A” wyglądały jak gwiazda Dawida, a litera „X” przypominała swastykę. Po protestach ze strony STIBA, klub Feyenoord wyraźnie polecił swoim kibicom na łamach wydawanego dla nich pisma, żeby powstrzymali się od wszelkich przejawów antysemityzmu. Policja i wymiar sprawiedliwości, z pewnym wprawdzie ociąganiem, doprowadziły jednak w końcu do tego, że przez kilka lat panował względny spokój.

W 1987 r. antysemityzm jednak znowu pojawił się na stadionach. Kibice wprowadzili pewne innowacje, wydając małpie okrzyki pod adresem czarnych piłkarzy oraz imitując dźwięk ulatniającego się gazu na widok żydowskich przeciwników. prezes Feyenoordu starał się zminimalizować znaczenie haseł wykrzykiwanych przez kibiców, takich jak: „Polujemy na Żyda”, ponieważ według niego, „Ajax afiszuje się jako żydowski klub”. A to dlatego, że próbując przeciwstawić się „stadionowemu antysemityzmowi”, kibice  Ajaxu wymachiwali z kolei izraelskimi flagami. W marcu 1987 r. miały miejsce poważne incydenty, kiedy w pobliżu stadionu w Amsterdamie kibice klubu z Hagi wygrażali mieszkańcom i wyciągali ręce w hitlerowskim pozdrowieniu pod oknami, w których można było dostrzec menorę (chanukiję). Następne spotkanie między tymi dwoma klubami odwołano, a burmistrza Amsterdamu zakazał na jakiś czas wstępu do miasta klubowi z Hagi. W październiku 1989 r., w wyniku eksplozji bomby na trybunach stadionu, zostało rannych dziewiętnaście osób, a w 1999 r. w jedno ze spotkań zostało odwołane z obawy przed zamachem.

Pomimo coraz bardziej energicznych interwencji policji i wymiaru sprawiedliwości, nadal mają miejsce nieraz poważne incydenty. W kilku pojedynczych przypadkach odkryto powiązania pomiędzy kibicami z Holandii, Belgii i Wielkiej Brytanii, których łączą te same sympatie neonazistowskie. Wciąż nie widomo, czy związki te są dziełem przypadku, lecz zwykle odrzuca się hipotezę, zgodnie z którą większość kibiców miałaby być sympatykami skrajnej prawicy. „Stadionowy antysemityzm” wywołał liczne dyskusje w prasie, gdzie zjawisko to jest raczej postrzegane jako „prowokujące zachowania”, które należy wyraźnie odróżnić od „prawdziwego antysemityzmu”. Mówi się zatem raczej o „problemach społecznych” wyrażanych przez zbuntowaną młodzież, która „atakuje obowiązujące tabu”.

  2012-06-28  07:29 (Samsung S5610)
 2012-06-28  07:37 (Samsung S5610)

środa, 27 czerwca 2012

Inna po prostu tradycja, inna tolerancja.


Ze świetnego tomu próz/szkiców „Kopenhaga” Grzegorza Wróblewskiego:

*     *     *

   Wystawa duńskiej Fotografii prasowej. Lata 1900-1998. Wiele zaskakujących momentów. (Ołowiany tornister duńskiego narodu!) Lata upadków i wzlotów… Wzruszające zdjęcie wykonane na początku stulecia w kopenhaskim zoo. Tamilska rodzina (egzotyczne stroje i awangardowe fryzury) prezentuje się duńskiej publiczności. W pobliżu hipopotamów, jaszczurek, człekokształtnych małp. W tamtych czasach było to ponoć normalne. Indianie, Murzyni – etniczne spektakle w zoologicznych ogrodach!
    I z podobnego czasu; zdjęcie kopenhaskiej kurwy czatującej w oknie na upragnionego klienta. Wyjaśnienie pod fotografią: w przypadku pojawienia się zainteresowanego w oknie kurwy ukazywała się opuszczona do połowy duńska flaga („Zajęte!”). Bardzo praktyczny sygnał i nikt jakoś nie wpadł na pomysł, że to zniewaga państwa itd. Inna po prostu tradycja, inna tolerancja.

wtorek, 26 czerwca 2012

SUBURBIA MEXICANA




Alejandro Cartagena z cyklu Suburbia Mexicana - Fragmented Cities

Któryś z moich „znajomych” z Facebooka „polubił” stronę FotoAntykwariat.pl, więc zajrzałem pod ten adres, a tam wśród sporej liczby fotograficznych albumów zobaczyłem książkę Alejandro Cartageny pt. „Suburbia Mexicana”. Nie wiedziałem, że już wyszła, a „już” w tym przypadku oznacza... jesień 2011. Na fotografie Cartageny natrafiłem jakiś czas temu przez linka ze strony Jeffa Brouwsa. Tytułowe suburbia to przedmieścia Monterey. Pracując nad tym projektem, który miał pokazywać zjawisko suburbanizacji oraz wpływ neoliberalnej gospodarki na meksykański krajobraz, Cartagena skoncentrował się na pięciu zagadnieniach, opatrzonych następującymi tytułami:

- Fragmented Cities
- Lost Rivers
- The Other Distance
- Urban Holes
- People of Suburbia


Alejandro Cartagena, z cyklu Suburbia Mexicana - Lost Rivers
 
Mamy tu więc do czynienia z przemyślanym i kompleksowym działaniem, które zmierza do sporządzenia rodzaju wizualnej monografii problemu suburbiów. Z tego zestawu największe wrażenie zrobiły na mnie „rozdrobnione miasta” i „zaginione rzeki”, ale też dlatego, że same w sobie motywy te są niewątpliwie fotogeniczne. Nie do końca przekonuje mnie rozdział trzeci, no ale oglądane tutaj nowobogackie przestrzenie San Pedro Garza Garzia, nie wyglądają jakoś specjalnie pociągająco, jakkolwiek są ważnym kontrapunktem dla pozostałych części projektu.
Zjawisko suburbanizacji, obecne też w Polsce (wystarczy popatrzeć na rozrastające się przedmieścia Warszawy, Krakowa, Poznania czy Gdańska), poza „Nową Warszawą” Jędrzeja Sokołowskiego, nie ma właściwie u nas wizualnej reprezentacji. A ten proces, który jest nowotworem żerującym na tkance miast, ma się doskonale. Deweloperzy kupują podmiejskie grunty za bezcen, stawiają na nich tandetnie wykonane szeregowce, które następnie kupowane są przez ludzi, których nie stać na metry kwadratowe w mieście. Wszystko to jest oczywiście możliwe dzięki bankowym kredytom, a potem okazuje się, że z tych suburbiów trzeba jakoś dojechać do pracy czy szkoły, najlepiej samochodem, a szlaków komunikacyjnych, które sprostałyby wzmożonemu ruchowi nie wybudowano, bo wszystkie te osiedla powstają poza miejskimi planamim zagospodarowania...


Alejandro Cartagena z cyklu Suburbia Mexicana - Poeople of Suburbia

Dwa zdjęcia z ostatniej części projektu Cartageny, która ma tytuł People o Suburbia i gdzie faktycznie widać mieszkańców fotografowanych przedmieść (chociaż na wybranych przez mnie kadrach nie są oni na pierwszym planie), dość dobrze pokazują - jak myślę - celność i jakość działania meksykańskiego fotografa. Krajobraz widoczny na pierwszym ujęciu, to taki typowy współczesny i przedmiejski teren bez właściwości, za to z gąszczem reklam korporacyjnych instytucji handlowych, który - po zamienieniu tychże na rodzime - spokojnie moglibyśmy przypisać do podwarszawskiego Legionowa lub Białołęki. Zdjęcie drugie wykonane późno popołudniową porą i przy długim czasie ekspozycji, ma klimat typowy dla „wieczornych pejzaży” i powiedzmy, że nieco nostalgiczny, ale też widzimy tutaj sporo, np. przytłaczającą szeregową zabudowę, która ciągnie się aż po górzysty horyzont i dojmującą pustkę ziejącą z tej przestrzeni... Cartagena konstruuje swoje kadry w atrakcyjny wizualnie sposób, tak że, spokojnie mogą one zafunkcjonować np. w obiegu galeryjnym, ale też dba o to, co - w sensie znaczeniowym - na nich widać. Wybór fotografowanych motywów nie jest więc tutaj przypadkowy, ale też nie podyktowany względami wyłącznie - nazwijmy je tak - „estetycznymi”.




W opublikowanym albumie (Daylight Books & Photolucida) fotografii jest tylko 36, a ich układ nie odzwierciedla tego, co możemy zobaczyć na autorskiej stronie Alejandro Cartageny. Czyli ta pierwotna pięcioczęściowa narracja, gdzie mocna daje znać o sobie jego krytyczne i analityczne spojrzenie, została jednak złagodzona... Niestety.

niedziela, 24 czerwca 2012

POL-SKA BIAŁO-CZERWONI


Kraków, ul. Krowoderskich Zuchów, 25.05.2012

I tak się to wszystko ładnie w barwy narodowe układa...

Tymczasem w świeżo nabytym III tomie Historii antysemityzmu. 1945-1993 pod redakcją Léona Poliakova (Universitas wycenił to wydawnictwo na absurdalnym poziomie 70 PLN,  a po dwóch latach w taniej książce cena spadła do 20 zeta), w artykule autorstwa Paula Zawadzkiego, który jest poświęcony Polsce, czytam co następuje (str. 230-231):

Oskarżanie władzy (czy opozycji) lub po prostu przeciwnika o to, że jest Żydem, to motyw stale pojawiający się w polskim życiu politycznym od końca XIX w. Mit żydokomuny i jego różne wersje poprzedzają o pół wieku objęcie władzy w Polsce przez komunistów. Dla niektórych autorów z początku wieku Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy była jedynie nacjonalistyczną agendą żydowską kierowaną przez „socjalitwactwo”. Celowo mieszając to, co przynależy do sfery polityki z tym,  co przynależy do sfery kultury, styg matyzacja judeofobiczna, ma w polityce tę wygodną cechę, że zawsze można było znaleźć jakichś Żydów po obu stronach barykady. „już [...] w pierwszych latach komunizmu nie tyle Żyd był wrogiem, co wróg był Żydem” (K. Kersten). Gdy w czasie odwilży  w 1956 r. frakcja partyjna zwana „Natolinem”, która chciała być uważana za „czystą rasowo”, nazywała swoich liberalnych przeciwników Żydami, obarczając ich odpowiedzialnością za stalinizm, część społeczeństwa, nie wgłębiając się w te walki na szczycie, uznawała po prostu, że reżim stalinowski jest reżimem żydowskim. Podobnie w latach 1967-1968 czystka wewnętrzna  w partii dokonała się pod hasłem polowania na Żydów stalinowskich, a partyzanci, spadkobiercy natolińczyków z 1956 r., potępiali stalinizm drugiej części tego samego aparatu.  Gdy przedstawiciele opozycji w drugiej połowie lat 70., w szczególności Komitet Obrony Robotników (KOR), byli często piętnowani przez milicję jako Żydzi lub ofiary syjonistycznej manipulacji, w każdym razie osoby prowadzące działalność antypolską, w łonie Solidarności nie zabrakło prawdziwych Polaków, którzy wskazywali i potępiali Żydów w polskim rządzie lub uznawali, że znak pierwszego zjazdu związku przypominał gwiazdę Dawida. Po zamachy stanu z 13 grudnia 1981 r. przeprowadzonym pod hasłem mniejszego zła dla ojczyzny przez gen. Jaruzelskiego, ściany domów przy alei Nowy Świat pokryły graffiti „KOR = Żydzi”. Plakaty rozklejane przez służby bezpieczeństwa przedstawiały Geremka odbierającego przez telefon instrukcje od izraelskiego rabina, a w audycji w Polskim Radiu Warszawa z 15 grudnia poświęconej neoendeckiej publikacji Samoobrona Polska ujawniono „prawdziwe” nazwisko matki Geremka, określanego mianem szarej eminencji Solidarności. Nawet duchowni katoliccy zaangażowani w dialog z judaizmem, a zwłaszcza ci, którzy odpowiadali się za przeniesieniem karmelitanek, byli nieuchronnie judaizowani przez obrońców Polski katolickiej, tak jakby każdy konflikt społeczny musiał być starciem wyłącznie wspólnot etnicznych czy „tych z grupy” i „tych spoza grupy”.

czwartek, 21 czerwca 2012

Trabant z ulicy Robotniczej we Wrocławiu (który zastąpił Syrenę)


Wrocław, 10.06.2012

Tak mi przynajmniej powiedział strażnik, obserwujący moje poczynania. Podobno w kompleksie handlowo-rzemieślniczo-rozrywkowym, który dzielnie ochraniał (jakieś dawne hale magazynowe?), mieściła się kiedyś dyskoteka, więc wracający z imprez wyładowywali swoje frustracje na karoserii tego samochodu. Dyskotekę zlikwidowano, a Syrenę zastąpił widoczny na zdjęciu „karton”, ale on takiego traktowania długo by nie wytrzymał (zresztą też jest już trochę pokieraszowany).
Do tego obiektu (podpowiedź Wojtka Sienkiewicza) podchodziłem chyba ze cztery razy... Motyw jest ewidentnie z gatunku tych „śmieciarskich” (a więc trudny do fotografowania) i dodatkowo bywa zwykle obstawiony samochodami klientów kompleksu handlowo-rzemieślniczo-rozrywkowego. Więc pomyślałem o niedzieli i o bardzo wczesnej porze. O szóstej rano jednak, samochód był w głębokim cieniu... Półtorej godziny później (w międzyczasie wybrałem się w kierunku Oławy, ale wraki stojące przy DK 94 nie wyglądały zachęcająco), było już dokładnie tak, jak tego oczekiwałem.

środa, 20 czerwca 2012

Trabant (któremu się nie udało)


Wałbrzych, 07.06.2012

[Tu mi się przypomniało, jak miałem wystawę „Życia po życiu” w CSW w Warszawie w 2007 roku i przy okazji tejże ekspozycji oraz ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, wystąpiłem wtedy w trzech programach telewizyjnych (najkrótszy z nich to „Kawa czy herbata”...). A jeden z tych programów (nazwy nie pomnę) był to typowy lajfstajlowy produkt, nadawany w weekend, w paśmie największej oglądalności i pojawiłem się w nim obok... Krzysztofa Hołowczyca. Ponieważ wszystko to zapowiadało się na niezłe jaja, więc zabrałem ze sobą kamerę i kręciłem rejestracje tego show. Krzysztof Hołowczyc zajechał ze swadą pod Zamek Ujazdowski swoim czarnym Nissanem Navaro (tę istotną sekwencję powtarzano kilkakrotnie), po czym został wprowadzony do sal ekspozycyjnych przez redaktorkę z telewizora i tu okazało się, że chyba nie do końca wiedział w czym bierze udział (tak zresztą jak i ja sam). Wyraźnie zaskoczony rozejrzał się po sali, więc redaktorka z telewizora zaczęła mu objaśniać ideę projektu, a gdy skończyła, mistrz kierownicy odezwał się w te słowa: Ach, więc to są te samochody, którym się nie udało.]


poniedziałek, 18 czerwca 2012

Hiperrealizm


Ale heca. Szukałem w swojej bibliotece „Skowytu” Allena Ginsberga, bo wydawało mi się, że oprócz książki z przekładami  Bogdana Barana, mam też (miałem na pewno) tomik w tłumaczeniu Grzegorza Musiała i całkiem przypadkowo natrafiłem na tom wierszy Juliana Kornhausera „Hurrraaa!”, a w środku na tekst zatytułowany... „Hiperrealizm”. No, no, gdyby o nim wiedział Adam Mazur, który od Kornhausera & Zagajewskiego i ich książki/manifestu „Świat nieprzedstawiony”, pożyczył tytuł do swojej wystawy fotografii w CSW, dokumentującej polską transformację po 1989 roku...
Bardzo lubiłem kiedyś wiersze z „Hurrraaa!” Kornhausera, ale teraz - wprawdzie po pobieżnej i raczej szybkiej lekturze - trudno by było mój stosunek do tej poezji nazwać entuzjastycznym... Mimo, że w „Świecie nieprzedstawionym” Kornhauser & Zagajewski postulowali np. konieczność powstania mieszczańskiej powieści realistycznej (może coś tu teraz przekręcam, ale ich książkę czytałem prawie trzy dekady temu), sam wiersz o tytule „Hiperrealizm” jest nieco kuriozalny i tyle ma wspólnego z realizmem czy też hiperrealizmem, co malarstwo Leszka Sobockiego lub Zbyluta Grzywacza. To chyba dość typowy dla polskiej inteligencji zestaw kompleksów i pretensji względem - jak to nazywa Adam Mazur w programowym tekście do swojej wystawy w CSW - „realnego”.

Julian Kornhauser

Hiperrealizm

Twarz mówcy błyszczy jak zasłużony order
jego wargi zamieniają się w kwiat lotosu
w prawym oku odbija się pierwsza zwycięska bitwa
za uchem płonie siwy włos
rzeczowniki którym poświęca wiele uwagi
tworzą dach nad głowami ludu
lud oczywiście słucha z umiarkowanym optymizmem
żółty ser na najwyższej półce
przewiązany czerwoną kokardką
krzyczy hurrraaa!

niedziela, 17 czerwca 2012

Carnivorous Boy Carnivorous Bird


Po wczorajszym medialnym nakręcaniu atmosfery przed meczem z Czechami oraz po osobistym oglądzie zjawiska na ulicach „magicznego” wielce Krakowa (flaki mi się wywracały na drugą stronę od tych gardłowych okrzyków POLSKA BIAŁO CZERWONI, słyszanych w realu i w eterze), po całkowicie zasłużonym laniu jakie wczoraj dostaliśmy, zapanował wreszcie spokój... I trochę w kontekście, a bardziej jednak z przekory, przyszedł mi do głowy wiersz Grzegorza Wróblewskiego pt. „Para”, którego fragment o brzmieniu Mięsożerny chłopiec. I mięsożerny ptak, posłużył za tytuł antologii polskiej poezji, wydanej w USA w 2002 (książka Carnivorous Boy Carnivorous Bird z tekstami w wyborze Marcina Barana i w przekładach Williama Martina, ukazała się w wydawnictwie Zephyr Press). Przy okazji, jest tam trochę moich zdjęć, które przedstawiają wybrane poetki oraz poetów (chyba z połowa drukowanego stafu), a do tej pory nie dotarł do mnie tzw. egzemplarz autorski... ;)

Grzegorz Wróblewski

PARA

Dzisiaj widziałem chłopca,
który karmił gołębia
czerwoną parówką.
Jedli razem.
Cóż za wspaniały widok!
Mięsożerny chłopiec.
I mięsożerny ptak.

A druga rzecz, na pewno mocno w kontekście i jeszcze bardzie z przekory, jaka przyszła mi do głowy, to utwór zespołu The Fugs I shit My Pants.


sobota, 16 czerwca 2012

ODKRYWANIE AMERYKI, Mark Swope


Wystawa „Nowych Topografów” miała swe drugie tournee w 2009 roku (a właściwie to trzecie, bo w okrojonej wersji pokazywano ją też w 1981) i dla wielu osób robiących zdjęcia w USA jest ciągle istotną płaszczyzną odniesienia. I nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ prace prezentowane podczas tego pokazu, kuratorowanego przez Williama Jenkinsa, mocno siedzą tradycji amerykańskiej fotografii, w tym co robiono w latach 30. i 40. XX w., a także nieco wcześniej - np. w stricte użytkowej działalności z przełomu XIX i XX w. Reasumując, jest tam po prostu do czego nawiązywać.
Na zdjęcia Marka Swoepe'a natknąłem się na stronie Craig Krull Gallery i jego cykl pt. „Los Angeles River” zrobił na mnie największe wrażenie. Prace z tej serii powstawały w latach 2003-2006, czyli dystans czasowy nie jest zbyt duży, natomiast gdyby mówić o „dystansie mentalnym”, jaki dzieli powstające w technice monochromatycznej fotografie z rodzimego podwórka, no to mamy przepaść, albo dostosowując się do amerykańskiej topografii - kanion.
Oczywiście jestem tutaj trochę niesprawiedliwy, bo sam motyw eksploatowany przez Swope'a ma potężny potencjał wizualny (czegoś takiego u nas raczej nie znajdziemy) i też światło na południu USA jest zupełnie inne, ale spróbujmy wyobrazić sobie, jak podobna konstrukcja, zostałaby potraktowana wykonane przez fotografa krajowego? Zamykam oczy i widzę: 1. stykówkę 2. z czarną ramką, 3. zdjęcie ma winietę od przesadnego shiftu, 4. jest sepiowane, 5. przy uważny przyglądnięciu się kadrowi, widać też, że z głębią ostrości jest nie za dobrze - to wszystko w wersji analogowej, „magicznej” też czasem zwaną.
A teraz wersja cyfrowa (przymykam oczy i widzę): 1. średniej jakości wydruk, 2. ze ściągniętym kolorem, 3. z dodaną winietą w Photoshopie, a w wersji bardziej „magicznej” - z fakultatywnie dodanym cyfrowym „ziarnem lub niebem ściemnionym do intensywności asfaltu, 4. po tym ściągnięciu koloru coś niedobrego dzieje się z kontrastami w cieniach, co przypomina nieco czarno-oślizgłe efekty uzyskiwane przez Andrzeja Dragana w przypadku portretów, 5. po uważniejszym przyglądnięciu się kadrowi widać, że jakość wyjściowego pliku nie była najlepsza (do tego - wątpliwa głębia ostrości, etc).
Mark Swope:

 Mark Swope, z cyklu Los Angeles River, 2003

 Mark Swope, z cyklu Los Angeles River, 2003

 Mark Swope, z cyklu Los Angeles River, 2005

Mark Swope, z cyklu Los Angeles River, 2005

czwartek, 14 czerwca 2012

ODKRYWANIE AMERYKI albo John Humble i jego „Sunday Afternoon”


„Podróże kształcą” jak mówi porzekadło (owszem, banalne...), także te w sieci. Ponieważ po zabiegu resekcji dziąsła (średnia raczej przyjemność) utknąłem w domu, więc trochę więcej niż zwykle serfowałem w necie. I tu np. spore zaskoczenie in plus zdjęciami Johna Humble'a. Który nie zajmuje jakoś specjalnie eksponowanej pozycji na tamtejszej scenie fotograficznej (tylko jeden album o Los Angeles), a jest rewelacyjnym fotografem! To duża przyjemność oglądać jego zdjęcia, zwłaszcza, że kolorem posługuje się od końcówki lat 70., a w tym co robi można się dopatrzyć wpływu „nowych topografów”, ale nie widać jakiegoś specjalnego uzależnienia od Stephena Shore'a. „Sunday Afternoon” to seria już z tego wieku, fajnie pomyślana i perfekcyjnie zrealizowana. Oprócz wspomnianych już „nowych topografów”, kłania się tutaj też Walker Evans i trochę także John Vachon z czasów współpracy z FSA. 

John Humble z cyklu Sunday Afternoon, View North, 3300 Block of Industrial Way | Los Angeles, September 26, 2005

John Humble z cyklu Sunday Afternoon, View North, 14th Street | Los Angeles, October 30, 2005

John Humble z cyklu Sunday Afternoon, Hewitt Street at Palmetto Street | Los Angeles, September 9, 2005

środa, 13 czerwca 2012

Odkrywanie Ameryki


Na Miły Bóg! Na zdjęciu tym dostrzegam kilku „ludzi”...

Wojciech Zawadzki z cyklu Moja Ameryka, Wałbrzych, ok. 1999-2001 r. 35x28cm, technika: fotografia (za katalogiem: Galerii Sztuki BWA w Jeleniej Górze, wrzesień-październik 2003)

Na tym drugim natomiast już nie. Ale kto wie, co by się stało, gdybym miał do dyspozycji oryginalną odbitkę i zaczął oglądać ją przez szkło powiększające?

Wojciech Zawadzki z cyklu Moja Ameryka, Wałbrzych, ok. 1999-2001 r. 35x28cm, technika: fotografia (za katalogiem: Galerii Sztuki BWA w Jeleniej Górze, wrzesień-październik 2003)

Tak w ogóle, piękne zdjęcia!!!

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem fotografie Wojciecha Zawadzkiego, pochodzące z cyklu „Moja Ameryka”, a miało to miejsce w 1998 roku na zbiorowej wystawie zorganizowanej przez Fundację Turleja w Krakowie, stanąłem jak wryty...

Potem mój entuzjazm dla tego podejścia w fotografii jednak osłabł, niemniej jednak o wałbrzyskich zdjęciach Zawadzkiego oraz o krajobrazie, który przedstawiają, napisałem w 2004 roku felieton dla pisma „Opcje” zatytułowany „Odkrywanie Ameryki” właśnie:


ODKRYWANIE AMERYKI   [Opcje nr 1/2 (54/55) 2004, str. 194-195]

To było chyba jakoś na początku lat siedemdziesiątych. Pośpieszny pociąg do Jeleniej Góry opuścił już dawno Wrocław i mknął przez łagodne wzniesienia pogórza Sudetów. Wagony pochylały się lekko na łukach zakrętów, koła zgrzytały, to znów dudniły donośnie w kratownicach wiaduktów. Przyroda za oknem była zjawiskowa! Potężne liściaste drzewa o srebrnych pniach i konarach, najwyraźniej były władcami tego terenu. Pasażerowie leniwie stali na korytarzach, w otwartych oknach pęd podróży szarpał brunatne firanki z napisem PKP. W pewnym momencie wagony opuściły królestwo buków i skład zwalniając prędkość zaczął się toczyć po wysokiej skarpie, z której zobaczyłem ulice nieznanego miasta. Dziewiętnastowieczne kamienice widoczne w dole pomalowano w jaskrawe, choć teraz przybrudzone już mocno kolory. Ustawione amfiteatralnie na zboczach dolin domy, otaczające je ulice, mosty i wiadukty, przypominały trochę kolejową makietę z enerdowskich folderów kolejki PIKO.

Po krótkim postoju na stacji “Wałbrzych Miasto”, skład wjechał w krajobraz czysto industrialny. Wagony mijały teraz wolno przysadziste hałdy i brudne tafle osadników, na kratownicach wież kopalni wirowały olbrzymie koła maszyn wyciągowych, kominy wyrzucały w górę kłęby czarnego dymu, a nad torami raz po raz sunęły zawieszone na linach zasobniki z węglem. I nagle wszystko to urwało się, a skład pociągu pośpiesznego relacji Kraków Gł.-Jelenia Góra, wjechawszy znowu w krainę drzew o srebrnych pniach i konarach, wyraźnie zaczął nabierać prędkości. Wagony pochylały się lekko na łukach zakrętów, koła zgrzytały, pęd podróży szarpał brunatne firanki z napisem PKP, a pasażerowi tłumnie zaczęli się gromadzić przy otwartych oknach. Bo oto nagle, dosłownie w mgnieniu oka, z zarośli wyłoniły się ciągi betonowych konstrukcji. Ale jeszcze wcześniej zobaczyłem ogień, ogień i dym. Całe królestwo ognia i dymu nad szeregami baterii koksowniczych. Jaskrawożółte płomienie raz po raz wymykały się zza stalowych drzwi piecy i tańczyły nad rdzewiejącą maszynerią. Siwy gryzący dym wypływający z dwuszeregu kominów owinął się wokół pędzących wagonów, zostawił trochę swej obecności w ich wnętrzu i wolno poszybował w stronę łagodnych wzniesień pogórza Sudetów.

wtorek, 12 czerwca 2012

DLACZEGO NIE MA LUDZI?



To niezwykle istotne zagadnienie w przypadku miejskiej fotografii krajobrazowej, gnębi polskich krytyków i historyków sztuki od lat… Czytam sobie właśnie teksty zawarte w katalogu wystawy Wojciecha Zawadzkiego, który nabyłem ostatnio w BWA w Jeleniej Górze i znajduję odpowiedzi na to pytanie.

Krajobraz, który fotografuje Wojciech Zawadzki to krajobraz milczący, uśpiony, martwy. Przeplatają się obrazy zrujnowanych fabryk, sterczących niczym kikuty szkieletów hal przemysłowych, wygasłych kominów, zamurowanych okien, zdrutowanego przewodami elektrycznymi nieba, pordzewiałych dróg żelaznych. Uderza pustka, nie ma tu ani jednej istoty ludzkiej, choć widać jej ślad: drogę, tory, pusty samochód.
Dorota Hartwich

W zarejestrowanych przez Wojciecha Zawadzkiego widokach Jeleniej Góry uderzająca jest nieobecność ludzi. Nadaje to pewien katastroficzny wydźwięk tym obrazom, na których dowody ludzkiej zapobiegliwości, mieszają się z przykładami zaniedbania i sprzecznych dążeń.
Adam Sobota

Mimo, że na zdjęciach ich nie ma, „Moja Ameryka” jest także o ludziach. Bo przecież portretowane pomniki kamienic w centrum miasta zawierają w sobie życie.
Jacek Jaśko

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Fotogenizm?


W tekście napisanym do katalogu wystawy Bogdana Konopki „Wrocław magiczny”, którą można aktualnie zobaczyć we wrocławskim Starym Ratuszu, Andrzej Saj posługuje się terminami „fotogenizmu i fotogenii, przypisując pojawianie się owych zjawisk w twórczości autora „Szarej pamięci”. „Fotogenizm czy raczej „fotogeniczność, kojarzy się zwykle z pewnymi predyspozycjami motywów fotograficznych, które mogą zaowocować atrakcyjną wizualnie rejestracją obrazu (przy pomocy techniki analogowej lub cyfrowej, obojętne). Ale posłuchajmy co pisze Andrzej Saj*:

Czym jest ów fotogenizm? Różnie są interpretowane jego przejawy w fotografii. Tę trudną do jednoznacznego zwerbalizowania kategorię estetyczną, odnieść można do łączonej z obrazami fotograficznymi ich magiczności; chodzi tu o coś, co nasyca zdjęcia pewną wyjątkową aurą - skupiająca w sobie zarówno efekt oddalenia (znamiona upływającego czasu, zapis „tego - co - było) i równocześnie skutek „zawieszenia tego wszystkiego w pamięci (mimowolnej) i wspomnieniu (impulsy skojarzeń, przypomnień). Fotografię zawsze utożsamiano z zamrożonym czasem, z pamięcią, ale właśnie dopiero w jej odbiorze (zderzeniu obrazu z predyspozycjami odbiorczymi) rodzą się wrażenia, które najcelniej wyraża domena poezji. Fotogenia jest (albo bywa) poezją obrazu fotograficznego. Bo w zobrazowanym kształcie realności - tej widocznej, oczywistej - może przejawiać się także wyraz (odcień) tego, co niejako emanuje z tła nieoczywistego, zrazu niewidzialnego, a co może być sprowokowane (w odczycie) impulsami wprojektowania w ten obraz, w to tło, emocji, twórczych intencji i oczekiwań autora zdjęcia. Fenomen fotogenii w istocie uzasadnia się i tłumaczy dopiero w jego odbiorczym aspekcie. Spotykają się w tym fenomenie subiektywne dążenia twórcy z obiektywnością stosowanej techniki (narzędzia i zasady fizyczno-chemiczne rejestracji widoków); oczywiście z podkreśleniem roli subiektum. Fenomen fotogenii będzie zatem wyrazem obecności świata nieprzedstawionego, który w swej odsłonie, w uchyleniu prześwitu ku rejonom nieoczywistym, ku tajemnicy, pozwala wyrazić to wszystko, co może łączyć intelekt z intuicją, zdolności poznawcze z kreacyjnymi, wiedzę z wrażliwością, a co ujawnia się w efekcie aktu fotografowania - tego procesu uzgadniania twórczych intencji z możliwościami maszyny (techniką).

Z wspomnianymi wcześniej: „tajemnicą”, „magicznością” oraz „rejonami nieoczywistymi”, mam ten zasadniczy problem, iż wydaje mi się, czy też - jestem o tym całkowicie przekonany, że mimo całej tej techniki nadawania lub sugerowania znaczeń, która równie dobrze odnosi się do fotografii kolorowej, a nie głównie - jak chce Andrzej Saj - do monochromatycznej, sam proceder fotografowania jest dość „powierzchniowym”, a często też - mimo najszczerszych chęci - powierzchownym działaniem. W przypadku fotografii i sztuk plastycznych (z którymi mocno jest związana), cały czas właściwie poruszamy się w bardzo specyficznym zakresie ziemskiej „widzialności”, stąpając po skorupie zastygłej lawy i mając nad głową (ujmując sprawę geocentrycznie) przestrzeń, która podobno jest nieskończona i zakrzywiona jednocześnie.

-----
* Terminem fotogenii Andrzej Saj posłużył się wcześniej w tekście Fotogenizm lat 90 – paradoksy polskiej fotografii postmodernistycznej, [w:] Fotografia lat 90. – czas przełomu czy stagnacji? (Materiały z sympozjum towarzyszącego wystawie: Wokół dekady. Fotografia polska lat 90.), Łódzki Dom Kultury, Łódź 2002.

niedziela, 10 czerwca 2012

Trabi z Robotniczej powtórnie


2012-06-10  07:22

Dzisiejsza poranna (mocno poranna) wyprawa do Wrocławia nie była specjalnie owocna... O szóstej, rano widoczny na zdjęciu obiekt był mało „fotogenny (by użyć określenia Andrzeja Saja - może inaczej byłoby, gdybym pracował w skali szarości?). Ale półtorej godziny później, kiedy słońce przesunęło się nieco w stronę południa, było już znacznie lepiej, a do tego jeszcze żółta karoseria trabiego zaczęła ładnie odbijać się w kałuży. Czy coś z tego będzie? Nie mam pojęcia, chociaż żywię nadzieję, że tak (że „coś”). Zobaczymy po wywołaniu ektara...
A później (dwie godziny później) w galerii wrocławskiego Ratusza obejrzałem wystawę Bogdana Konopki pt. „Wrocław Magiczny”. Ale o tym w następnym odcinku... 

sobota, 9 czerwca 2012

Podgórzyn


Wczoraj.

21012-06-08  13:58

Przy okazji „rodzinnej wycieczki do Jeleniej Góry, gdzie w drodze powrotnej zahaczyliśmy o Przesiekę (via Podgórzyn właśnie). A wcześniej w „Jelonce, zobaczyłem wreszcie słynną i kultową galerię „Korytarz” (faktycznie mieści się w korytarzu...). W lokalnym BWA udało mi się też nabyć ostatni egzemplarz katalogu do wystawy „Moja Ameryka” Wojciecha Zawadzkiego (przeleżał sobie w gablocie tejże instytucji 9 lat!), w którym po przeczytaniu odautorskiego komentarza, doszedłem do wniosku, że niewiele pomyliłem się w swoich diagnozach dotyczących „starych dokumentalistów” (tekst pt. „Starzy dokumentaliści albo podrabiane archiwum” ukaże się w najnowszym wydaniu Kwartalnika Fotografia).

Ten zjawiskowy wagon Konstal 5N ustawiono w Podgórzynie dlatego, bo mieściła się tu kiedyś pętla tramwajowa. Kuracjusz czy turysta przyjeżdżający do Jeleniej Góry w czasach przedwojennych (oraz wczesnych powojennych - sieć tramwajowa zaczęto stopniowo likwidować w latach 50., a ostatecznie zamknięto przełomie lat 60. i 70. ub. wieku), mógł wsiąść do tramwaju pod dworcem kolejowym i dojechać nim nie tylko do centrum miasta, ale także do uzdrowiska Cieplice i dalej np. aż do Podgórzyna... I komu to przeszkadzało?

czwartek, 7 czerwca 2012

Trabant i zen


Na początku wyglądało to nieszczególnie...

2012-06-07  06:19

Ogromniasta chmura zasłaniała słońce. I pomyślałem, że nici z fotografowania. Chciałem zrobić ripleja tego motywu z silnym silnym światłem padającym na kadłub trabanta. Ale ponieważ new.meteo.pl zapowiadało jednak słońce, pomyślałem sobie to, co zwykle mówię Eli Janickiej, gdy podczas fotografowania Warszawy, kiedy mamy już wszystko ustawione, nagle wyłazi słońce i krajobraz od razu przypomina blachę, a Ela zaczyna bluzgać (w tej kwestii się zwykle wymieniamy). Czyli powiedziałem sobie w duchu (to co mówię zwykle Elce): zen, spokojnie, zen, tylko zen. Z tym, że w Warszawie akurat unikamy słońca, a w przypadku demobili jest na odwrót. Bo doszedłem do wniosku, że potrzebuję w tej serii słońca właśnie. 

2012-06-07  06:42

I zobaczyłem, że ta wisząca nad Wałbrzychem chmura z wolna przesuwa się na zachód, więc po 20 minutach oczekiwania dostałem to, czego chciałem. Z tym, że nie do końca jednak, bo cienie rosnących po lewej stronie brzóz  były zbyt mocne i właziły mi na karoserię trabbiego. Trzeba było czekać. Zen.

2012-06-07  08:18

No więc czekałem. Czekałem i czekałem, i czekałem. Obserwując wędrówkę słońca doszedłem do wniosku, że w okolicach dziesiątej powinno być OK, więc nie przesadzając jednak z tym medytowaniem, pojechałem na wycieczkę do odległej o 20 km Kamiennej Góry (pracowałem w tym mieście przy konserwacji polichromii w 1988 i 1989 roku) i po powrocie okazało się, że była to trafiona (pod względem czasowym) decyzja.

2012-06-07  10:16

środa, 6 czerwca 2012

Akslop


Miłosz Biedrzycki

Akslop
Akslop, może to jakieś duńskie miasto
jestem tu przejazdem, co prawda na
nieco dłużej, bo ministrowie rolnictwa
usiedli na bańkach z mlekiem i zatarasowali
wszystkie szosy. zdążono mnie trochę rozwałkować
lokalnymi osobliwościami, jak Diwron
czy Cziweżór. kochałem tutejsze dziewczyny,
policja parę razy pogoniła mnie po
chodnikach. mieszkańcy są bardzo serdeczni,
namawiają, żebym został na dłużej. obiecuję
wam, gdziekolwiek się znajdę, zawsze pamiętać będę
Akslop.

---

O powyższy wierszu Miłosza Biedrzyckiego, który prawie dwie temu pojawił się na łamach ś.p. pisma bruLion, przypomniał sobie niedawno „poeta smoleński” Wojciech Wencel. W swoim felietonie opublikowanym w Gazecie Polskiej pisze o autorze oraz o jego utworze w sposób następujący: W pierwszych latach III RP Miłosz Biedrzycki opublikował w „brulionie” wiersz pt. „Akslop”. Sam tekst był miałki, pomyślany jako prowokacja wobec polskiej tradycji narodowej, co jednak da się zrozumieć w przypadku autora, który urodził się w Słowenii i nie bardzo wie, kim jest. Podobnie jak wyznał to kiedyś Krzysztof Varga w „Dużym Formacie”, artykuły autorstwa Wencla czytam regularnie i z prawdziwą namiętnością. I zawsze po ich lekturze zastanawiam się, jak to jest, że w przypadku tzw. światopoglądu rodzimych prawicowców, którzy sami siebie nazywają „wolnymi Polakami" (sic!), prawie zawsze otrzymujemy w wielopaku: rasizm, seksizm, homofobię, ksenofobię i patriotyzm o brunatnym odcieniu...

wtorek, 5 czerwca 2012

Uthemann Hütte cd.


 Katowice-Szopienice, Huta Uthemann, 16.03.2005

Tak to kiedyś wyglądało... Siedem lat to w sumie nie tak duży dystans czasowy. A jednak rok 2005 to jeszcze epoka analogowa. A dla mnie wtedy  - całkowicie „logiczny wybór materiałów monochromatycznych do fotografowania industriali. Ale z naświetlonych wtedy klatek, nigdy nie zrobiłem analogowych stykówek, tylko już skanowałem negatywy.

A więc analogowo: Hasselblad 500 C/M + Zeiss PC-Mutar 1,4x Shift Coonverter + Zeiss Distagon 4/50 mm + A12 (a w środku kasety Ilford FP-4 Plus). Distagona czterdziestkę kupiłem sobie jakoś w następnym miesiącu, więc ta pięćdziesiątka podpięta do konwertera, dawała po przeliczeniu „krotności 70 mm. Na obu kadrach nie widać ludzi”, ale w drugiej z hal (tej młodszej wiekiem i bliższej wieży ciśnień) trwał szaber wszelkich metalowych elementów...

Katowice-Szopienice, Huta Uthemann, 16.03.2005

poniedziałek, 4 czerwca 2012

HUTA UTHEMANN


Katowice-Szopienice, Huta Uthemann, 15.05.2012

Huta to za dużo powiedziane... Jasne cegły widoczne na pierwszym planie, pochodzą (jak mi się zdaje) z rozebranych pieców muflowych. Ponieważ w tym właśnie miejscu, znajdowała się jeszcze nie tak dawno jedna z hal huty cynku. Szkoda, że nikt nie pomyślał, żeby ocalić te budynki przed rujnacją i rozbiórką. Szkoda też, że jak już je rozebrano, to nikt nie wpadł na pomysł, żeby zachować na pamiątkę te betonowe estakady kolejki wąskotorowej. Można byłoby je np. wykorzystać w aranżacji jakiegoś mini-parku. Tymczasem prace rozbiórkowe trwają nadal, a żółty traktor częściowo widoczny za drugim filarem od prawej strony, posiada młot pneumatyczny na sterowanym zdalnie ramieniu i w momencie, gdy zacząłem się przymierzać do tego kadru, pruł w najlepsze jedną z podpór wiaduktu...

niedziela, 3 czerwca 2012

HANNA FURNANCES


Edward Burtynsky z książki „China? W żadnym wypadku... Arthur Siegel, Detroit, listopad 1942, Hanna furnaces of the Great Lakes Steel Corporation.  


W latach 40. Siegel pracował m.in. dla Farm Security Administration, a potem dla Office of War Information. Czyli biorąc pod uwagę datę wykonania zdjęcia, powyższy kapitalny kadr, powstał raczej na zamówienie tej drugiej instytucji.






sobota, 2 czerwca 2012

Palec Boży


Z poniższym tekstem i w ogóle książką, zawierającą wiersze Franka O'Hary wiąże się zabawna historia. Pamiętam jak w maju 1987, czyli w momencie pojawienia się tomiku „Twoja pojedynczość w księgarniach, pewien wielbiciel tzw. „kultury wysokiej”, chodzi po Krakowie z tą książką i przekonywał wszystkich, że Piotr Sommer (tłumacz wierszy O'Hary i autor posłowia) dokonał w ten sposób zamachu na kulturę polską ;)


piątek, 1 czerwca 2012

CWISZN


Przy okazji przedwczorajszego spotkania i poznania się z Karoliną Szymaniak,  redaktorką naczelną pisma Cwiszn (jidyszystką, literaturoznawczynią i tłumaczką), dostałem od niej dwie edycje tego kwartalnika, poświęconego  kulturze żydowskiej i literaturze jidysz. A w środku numeru 3 z jesieni 2011, natknąłem się na świetne wiersze Anny Frajlich (pisane oryginalnie po polsku, nie w jidysz), marcowej emigrantki, a obecnie wykładowczyni na wydziale slawistyki uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Więc przepisuję od razu tekst pt. Jedziemy, który bardzo mi się spodobał.

***

Anna Frajlich

JEDZIEMY

Chmury odbijają się
szarosinym odcieniem
od dogasającego nieba
przejechaliśmy już 
Nowy Jork, Connecticut,
przecinamy w mroku Massachussets
zieleń drzew przechodzi w czerń
przed nami na autostradzie
czerwone ogniki świateł

Vermont - zielona góra
tonie już pewnie w ciemności

powoli pustoszeją drogi
coraz ktoś skręca
do leżących wzdłuż szosy miasteczek
parkuje samochód wchodzi
sporządza koktail albo
zaparza herbatę
włącza telewizor i już jest
w domu

przez wzgórza przez chmury
przez korony drzew prześwieca jedna
jedyna gwiazda
- Północy
a my jeszcze dalej
na północ
w noc.

28 maja 2010.