Najszlachetniejszą ze wszystkich wojen jest wojna z dzikimi, choć zarazem jest też wojna najstraszniejszą i nieludzką. Cała cywilizowana ludzkość ma dług wdzięczności wobec nieokrzesanego, nieustraszonego osadnika, który wypiera z ziemi dzikich. Amerykanin i Indianin, Bur i Zulus, Kozak i Tatar, Nowozelandczyk i Maorys, w każdym z tych przypadków zwycięzca - którego czyny mogą być straszliwe - kładzie głębokie fundamenty dla przyszłych pokoleń silnych ludzi. Konsekwencje walki o ziemię między cywilizowanymi narodami zdają się przy tym nieistotne. Patrząc z perspektywy wieków, to tylko kwestia chwili, czy Lotaryngia należy do Francji, czy do Niemiec, czy miasta północnego Adriatyku składają hołd austriackiemu cesarzowi czy królowi Włoch, ale nie sposób oszacować, jak wielkie znaczenie ma to, że Ameryka, Australia i Syberia wyślizgnęły się z rąk rdzennych czerwonych, czarnych i żółtych właścicieli i stały się dziedzictwem dominujących ras świata.
[Theodore Roosevelt, The Winning of the West, t. 1, Lincoln, NE 1995, s. 63]
Ten cytat z pracy Theodore Roosevelta Zdobycie Zachodu, przytaczany w książce Davida Olusoga i Caspera W. Erichsena Zbrodnie Kajzera (tytuł angielski Kaiser's Holocaust), przypomniał mi sie jakoś po oglądnięciu relacji z wczorajszych wyczynów "patriotów" w Warszawie...