sobota, 5 stycznia 2013

NIE WSZYSTKO NA SZARO


Po moim wpisie na blogu dotyczącym wystawy Bogdana Konopki pt. „Magiczny Wrocław”, Andrzej Saj - kurator tej ekspozycji we wrocławskim Ratuszu, na łamach redagowanego przez siebie magazynu Format (nr 63, str. 26-29) podjął rodzaj polemiki z kilkoma kwestiami, jaki pojawiły się moim tekście i komentarzach (w ogóle to fajnie, że pismo drukowane wchodzi w polemikę z blogiem). No więc, najwyższa chyba pora na odpowiedź. Zacznę najpierw od cytatu ze środka jego artykułu zatytułowanego „Od szarości do magiczności (o wystawie B. Konopki we Wrocławiu)”:

Fotografie Konopki chcą służyć wydobywaniu skrytych znaczeń, przywołują kontekst odbioru czasem nieco sentymentalny (bo każde wspomnienie ma taki charakter), są jednak nasycone ową fotogeniczna aurą, którą tłumaczyć można tylko przez poezję obrazu; tylko wrażliwość na poezję obrazu adekwatne relacje odbiorcze. Jeśli ktoś (odbiorca) nie szuka tej poezji, nie jest na nią otwarty – to jej tam nie znajdzie lub nazwie ją banałem albo odrzuci z irytacją. Jeśli preferujemy „prozę” dokumentu razić będą jej poetyckie nastroje. Miedzy skądinąd znakomitą dokumentacyjną barwną fotografią Wilczyka (por. np. cykl „Synagog”) a czarno-białą fotografią Konopki jest właśnie ta różnica: „zwierciadło” (prozatorskie) fotografii Wilczyka przechadza się po gościńcu, fotografie Konopki zaś „blikują” poezją doznań i wrażeń: ujawnionych wnętrz, zapuszczonych zaułków, niszczejących fasad i ulic itp. Widoków, fotogenicznie oddających zderzenie subiektywnych projekcji ich autora z „odciskami” widzialności.

No dobrze, po pierwsze dobrze by było się dowiedzieć, jakie to skryte znaczenia mogą ujawnić zdjęcia nasycone fotogeniczną aurą? Nie chodzi mi tu zresztą wyłącznie o prace Bogdana Konopki, więc mam prośbę do Andrzeja Saja, aby uchylił mi/nam w końcu rąbka tajemnicy. Bo jak rozumiem jego wywód, owe skryte znaczenia, to nie zwykłe symbole lub metafory?
Po drugie, myślę sobie, że pojawiające się w omawianym tekście przeciwstawianie:  poezja obrazu versus proza dokumentu, okraszone na dodatek parafrazą definicji powieści realistycznej autorstwa Stedhala, jest nie tylko mało trafne, ale też mocno anachroniczne. Od czasów kiedy Marie-Henri Beyle napisał „Czerwone i czarne” trochę się w literaturze zdarzyło… (na całe szczęście jednak Andrzej Saj powstrzymał się przywołania figury Baudelaire’owskiego flaneura – co w rodzimym piśmiennictwie fotograficznym jest dość częste). No więc w tzw. międzyczasie pojawiła się np. poezja obiektywistyczna (będzie 80 lat temu..), gdzie zamiast typowych tropów stylistycznych, napotkamy pozbawiony wszelkich ozdobników opis, mający jednak metaforyczne znaczenie lub będący rodzajem hiperboli.
Po trzecie, pisząc o moim cyklu „Synagog”, Andrzej Saj ułatwia sobie trochę sprawę, bo przecież seria ta posiada nazwę „Niewinne oko nie istnieje”, a tytuł ten został całkiem nieprzypadkowo dobrany, ponieważ dotyczy nie tylko kwestii „obiektywności” (lub nie) realistycznego zapisu, ale także figury obserwatora i świadka oraz „niewinności” (lub nie) jego spojrzenia.

A teraz cytat z wcześniejszej części tekstu Andrzeja Saja:

Czym jest więc ów fotogenizm? Różnie są interpretowane jego przejawy w fotografii. Tę trudną do jednoznacznego zwerbalizowania, kategorię estetyczną odnieść można do łączonej z obrazami fotograficznymi właśnie ich magiczności: chodzi tu o coś, co nasyca zdjęcia pewną wyjątkową aurą – skupiająca w sobie zarówno efekt oddalenia (znamiona upływającego czasu, zapis „tego-co-było”) i równocześnie skutek „zawieszenia” tego wszystkiego w pamięci (mimowolnej) i wspomnieniu (impulsy skojarzeń, przypomnień). Fotografię zawsze utożsamiano z „zamrożonym” czasem, z pamięcią, ale właśnie dopiero w jej odbiorze (zderzeniu obrazu z predyspozycjami odbiorczymi) rodzą się wrażenia, które najcelniej wyraża domena poezji. Fotogenia jest (albo bywa) poezją obrazu fotograficznego. Bo w zobrazowanym kształcie realności – tej widocznej, „oczywistej” – może się także przejawiać wyraz (ocień) tego, co niejako emanuje z tła nieoczywistego, zrazu niewidzialnego, a co może być sprowokowane (w odczycie) impulsami „wprojektowania” w ten obraz, w to tło, emocji, twórczych intencji i oczekiwań autora zdjęcia.

O poezji była już mowa… W kwestii wprojektowywania twórczych intencji i oczekiwań, to myślę, że zawsze ma to miejsce w mniejszym lub większym zakresie i dotyczy to dokumentu sensu stricto, jak i autorów „krajobrazów wewnętrznych” (nawet jeżeli nie jest to działanie do końca świadome). Fotografia może być czytana na wielu poziomach znaczeniowych, podobnie jak inne sztuki wizualne i to niezależnie od intencji samego autora oraz charakteru jego „projekcji”…

Czytajmy dalej, cytat trzeci (dwuczęściowy):

Fenomen fotogenii będzie zatem w jakiejś mierze wyrazem obecności świata nieprzedstawionego, który w swej odsłonie, w uchyleniu prześwitu ku rejonom nieoczywistym, ku tajemnicy, pozwala uchwycić to wszystko, co może łączyć intelekt z intuicją, zdolności poznawcze z kreacyjnymi, wiedzę z wrażliwością, a co ujawnia się w efekcie aktu fotografowania – tego procesu uzgadniania twórczych intencji z możliwościami maszyny.

Wolno dodać, że ten efekt (fotogeniczność) zależy od tego, czego w istocie oczekujemy od fotografii: czy tylko przedstawienia faktu (zdarzenia), które kiedyś w miarę obiektywnie zostało zdokumentowane (tu dominuje cel poznaczy), czy raczej uruchomienia przy okazji kontaktu z obrazem naszej odczuwalności emocjonalnej, wzbudzenia doznań zmysłowych, a także potraktowania go jako „narzędzia” pomocnego w pielęgnowaniu swoistej rytualności (zdjęcie jako amulet, jako inicjator przeżyć…?), wreszcie jako przedmiotu niemal magicznego. Wtedy ważne są w fotografii, zapisane w niej odpowiednie impulsy estetyczne i formalne, pobudzające takie odczucia i wrażenia. Do głosu dochodzi fotogenizm…

Całkowita zgoda, że wiele zależy od tego, czego oczekujemy od fotografii, czy szerzej rzecz ujmując, od kontaktu z jakimkolwiek przejawem działalności artystycznej… Andrzej Saj pisząc o obecności świata nieprzedstawionego, który w swej odsłonie, w uchyleniu prześwitu ku rejonom nieoczywistym, ku tajemnicy, niebezpiecznie zbliża się do języka, opisującego stany rytualnego jasnowidzenia i mam nadzieję, że nie traktuje procederu robienia zdjęć, jako aktywności o jakimś parareligijnym charakterze… Sprawa dotyczy także odbioru tego rodzaju produkcji, no bo weźmy którykolwiek z tak czczonych w naszym kraju kiczowatych wizerunków, na którym widać kobietę z dzieckiem na ręku. Dla wyznawców jest to przedstawienie matki i boskiego syna, przed którym się modli i bije rytualne pokłony, dla osób obojętnych na ten, skąd inąd bardzo jeszcze popularny mit, są to zwykłe kicze…

Ostatnie zdanie tego akapitu brzmi trochę jak ikonoklazm, ale przecież – jako osoba fotografująca i używająca fotografii – siłą rzeczy daleki jestem od postawy ikonoklasty.

Ostatnie zdanie w przytoczonym wyżej cytacie z tekstu Andrzeja Saja, gdzie mowa jest o impulsach estetycznych i formalnych, pobudzających takie (rytualne) odczucia i wrażenia, pod znakiem zapytania stawia jego autora, a w konsekwencji i Bogdana Konopkę, jako mistycyzujących ikonoduli…

Tu przypomina mi się zasłyszana swego czasu opowieść (chyba zdradzam w tym momencie sekretną tajemnicę), jak autor albumu „Rerum est natura”, całkiem nienaturalnie prokurował „mistyczne” słoneczne snopy, widoczne w przedostatnim rozdziale tego albumu. Otóż… po prostu… kopał on czy też intensywnie szurał nogą po zakurzonej podłodze, a unoszący się w powietrzu pył, odbijając światło, świetliście zastygł podczas długiego czasu ekspozycji.

Na wystawę „Magiczny Wrocław” (Andrzej Saj w swoim tekście wyjaśnia, że ekspozycja ta pierwotnie miała mieć tytuł „Szary Wrocław”, ale organizatorzy pokazu wymogli zamianę „szarego” na „magiczny”) wybierałem się z nadzieją zobaczenia wczesnych prac Bogdana Konopki z Wrocławia właśnie.
Najwyższa pora chyba na kolejny cytat (końcowy):

Konopka przypomina (…) swoją wystawą nie tyle miasto swej młodości, co raczej mit tamtego Wrocławia, mit subiektywnie przefiltrowany; raczej pewną syntezę pamięci obiektywu i własnych wspomnień. Ten mit będzie zawsze odbierany w sposób magiczny, bo jest adresowany do konkretnego odbiorcy. I nawet jeśli już odszedł w „szarą” przeszłość, to „żyje” jeszcze we snach (bo sny najczęściej dzieją się w stronach zapisanych w dzieciństwie i młodości) – i te fotografie usiłują właśnie oddać przede wszystkim ową szczególną oniryczna aurę tego miasta, egzystującego tylko w jego – twórcy – i w naszej jednostkowej pamięci.

No więc, w jakiś sposób też jestem potencjalnym adresatem tej subiektywnej działalności „mitotwórczej”… W roku 1987 wylądowałem we Wrocławiu w koszarach tzw. Zmechu przy ulicy Artyleryjskiej (?) i po odbyciu unitarki, podczas każdej przepustki włóczyłem się po tych częściach miasta nad Odrą, gdzie zachowane były w przedwojennym kształcie budynki czy ulice (moi koledzy takie wyjścia na miasto kończyli w pobliskiej pijalni o nazwie „Harenda”, skąd wracali zwykle na czworakach…). I idąc na wystawę Konopki liczyłem po cichu, że autor „Szarego Paryża” biegły już w tamtym czasie w fotograficznym rzemiośle, pokaże zdjęcia, na których zobaczę znacznie więcej tamtego Wrocławia, jakiego obrazy przechowuję w pamięci. No i tu niestety nie spotkałem się z żadną „magią”… Trzy wczesne cykle Konopki eksponowane na wystawie, od strony koncepcyjnej to typowe juwenilia, rodzaj wprawek, mających oczywiście niewątpliwie walory dokumentalne, ale – by tak to określić – intencjonalnie nie specjalnie zainteresowanych kształtem fotografowanej przestrzeni…