Po moim wpisie na blogu dotyczącym wystawy
Bogdana Konopki pt. „Magiczny Wrocław”, Andrzej Saj - kurator tej ekspozycji we
wrocławskim Ratuszu, na łamach redagowanego przez siebie magazynu Format (nr
63, str. 26-29) podjął rodzaj polemiki z kilkoma kwestiami, jaki pojawiły się
moim tekście i komentarzach (w ogóle to fajnie, że pismo drukowane wchodzi w
polemikę z blogiem). No więc, najwyższa chyba pora na odpowiedź. Zacznę najpierw
od cytatu ze środka jego artykułu zatytułowanego „Od szarości do magiczności (o
wystawie B. Konopki we Wrocławiu)”:
Fotografie
Konopki chcą służyć wydobywaniu skrytych znaczeń, przywołują kontekst odbioru
czasem nieco sentymentalny (bo każde wspomnienie ma taki charakter), są jednak
nasycone ową fotogeniczna aurą, którą tłumaczyć można tylko przez poezję
obrazu; tylko wrażliwość na poezję obrazu adekwatne relacje odbiorcze. Jeśli
ktoś (odbiorca) nie szuka tej poezji, nie jest na nią otwarty – to jej tam nie
znajdzie lub nazwie ją banałem albo odrzuci z irytacją. Jeśli preferujemy
„prozę” dokumentu razić będą jej poetyckie nastroje. Miedzy skądinąd znakomitą
dokumentacyjną barwną fotografią Wilczyka (por. np. cykl „Synagog”) a
czarno-białą fotografią Konopki jest właśnie ta różnica: „zwierciadło”
(prozatorskie) fotografii Wilczyka przechadza się po gościńcu, fotografie
Konopki zaś „blikują” poezją doznań i wrażeń: ujawnionych wnętrz, zapuszczonych
zaułków, niszczejących fasad i ulic itp. Widoków, fotogenicznie oddających
zderzenie subiektywnych projekcji ich autora z „odciskami” widzialności.
No dobrze, po pierwsze dobrze by było się
dowiedzieć, jakie to skryte znaczenia
mogą ujawnić zdjęcia nasycone fotogeniczną
aurą? Nie chodzi mi tu zresztą wyłącznie o prace Bogdana Konopki, więc mam
prośbę do Andrzeja Saja, aby uchylił mi/nam w końcu rąbka tajemnicy. Bo jak
rozumiem jego wywód, owe skryte znaczenia, to nie zwykłe symbole lub metafory?
Po drugie, myślę sobie, że pojawiające się
w omawianym tekście przeciwstawianie: poezja obrazu versus proza dokumentu, okraszone na dodatek
parafrazą definicji powieści realistycznej autorstwa Stedhala, jest nie tylko
mało trafne, ale też mocno anachroniczne. Od czasów kiedy Marie-Henri Beyle
napisał „Czerwone i czarne” trochę się w literaturze zdarzyło… (na całe
szczęście jednak Andrzej Saj powstrzymał się przywołania figury Baudelaire’owskiego
flaneura – co w rodzimym piśmiennictwie fotograficznym jest dość częste). No
więc w tzw. międzyczasie pojawiła się np. poezja obiektywistyczna (będzie 80
lat temu..), gdzie zamiast typowych tropów stylistycznych, napotkamy pozbawiony wszelkich ozdobników opis, mający jednak
metaforyczne znaczenie lub będący rodzajem hiperboli.
Po trzecie, pisząc o moim cyklu „Synagog”, Andrzej Saj ułatwia
sobie trochę sprawę, bo przecież seria ta posiada nazwę „Niewinne oko nie
istnieje”, a tytuł ten został całkiem nieprzypadkowo dobrany, ponieważ dotyczy
nie tylko kwestii „obiektywności” (lub nie) realistycznego zapisu, ale także figury
obserwatora i świadka oraz „niewinności” (lub nie) jego spojrzenia.
A teraz cytat z wcześniejszej części tekstu
Andrzeja Saja:
Czym
jest więc ów fotogenizm? Różnie są interpretowane jego przejawy w fotografii.
Tę trudną do jednoznacznego zwerbalizowania, kategorię estetyczną odnieść można
do łączonej z obrazami fotograficznymi właśnie ich magiczności: chodzi tu o
coś, co nasyca zdjęcia pewną wyjątkową aurą – skupiająca w sobie zarówno efekt
oddalenia (znamiona upływającego czasu, zapis „tego-co-było”) i równocześnie
skutek „zawieszenia” tego wszystkiego w pamięci (mimowolnej) i wspomnieniu
(impulsy skojarzeń, przypomnień). Fotografię zawsze utożsamiano z „zamrożonym”
czasem, z pamięcią, ale właśnie dopiero w jej odbiorze (zderzeniu obrazu z
predyspozycjami odbiorczymi) rodzą się wrażenia, które najcelniej wyraża domena
poezji. Fotogenia jest (albo bywa) poezją obrazu fotograficznego. Bo w
zobrazowanym kształcie realności – tej widocznej, „oczywistej” – może się także
przejawiać wyraz (ocień) tego, co niejako emanuje z tła nieoczywistego, zrazu
niewidzialnego, a co może być sprowokowane (w odczycie) impulsami
„wprojektowania” w ten obraz, w to tło, emocji, twórczych intencji i oczekiwań
autora zdjęcia.
O poezji była już mowa… W kwestii wprojektowywania twórczych intencji i oczekiwań, to myślę, że zawsze ma to miejsce w
mniejszym lub większym zakresie i dotyczy to dokumentu sensu stricto, jak i
autorów „krajobrazów wewnętrznych” (nawet jeżeli nie jest to działanie do końca
świadome). Fotografia może być czytana na wielu poziomach znaczeniowych, podobnie
jak inne sztuki wizualne i to niezależnie od intencji samego autora oraz
charakteru jego „projekcji”…
Czytajmy dalej, cytat trzeci (dwuczęściowy):
Fenomen
fotogenii będzie zatem w jakiejś mierze wyrazem obecności świata
nieprzedstawionego, który w swej odsłonie, w uchyleniu prześwitu ku rejonom
nieoczywistym, ku tajemnicy, pozwala uchwycić to wszystko, co może łączyć
intelekt z intuicją, zdolności poznawcze z kreacyjnymi, wiedzę z wrażliwością,
a co ujawnia się w efekcie aktu fotografowania – tego procesu uzgadniania
twórczych intencji z możliwościami maszyny.
Wolno
dodać, że ten efekt (fotogeniczność) zależy od tego, czego w istocie oczekujemy
od fotografii: czy tylko przedstawienia faktu (zdarzenia), które kiedyś w miarę
obiektywnie zostało zdokumentowane (tu dominuje cel poznaczy), czy raczej
uruchomienia przy okazji kontaktu z obrazem naszej odczuwalności emocjonalnej,
wzbudzenia doznań zmysłowych, a także potraktowania go jako „narzędzia”
pomocnego w pielęgnowaniu swoistej rytualności (zdjęcie jako amulet, jako
inicjator przeżyć…?), wreszcie jako przedmiotu niemal magicznego. Wtedy ważne
są w fotografii, zapisane w niej odpowiednie impulsy estetyczne i formalne,
pobudzające takie odczucia i wrażenia. Do głosu dochodzi fotogenizm…
Całkowita zgoda, że wiele zależy od tego,
czego oczekujemy od fotografii, czy szerzej rzecz ujmując, od kontaktu z jakimkolwiek
przejawem działalności artystycznej… Andrzej Saj pisząc o obecności świata nieprzedstawionego, który w swej odsłonie, w uchyleniu
prześwitu ku rejonom nieoczywistym, ku tajemnicy, niebezpiecznie zbliża się
do języka, opisującego stany rytualnego jasnowidzenia i mam nadzieję, że nie
traktuje procederu robienia zdjęć, jako aktywności o jakimś parareligijnym
charakterze… Sprawa dotyczy także odbioru tego rodzaju produkcji, no bo weźmy
którykolwiek z tak czczonych w naszym kraju kiczowatych wizerunków, na którym
widać kobietę z dzieckiem na ręku. Dla wyznawców jest to przedstawienie matki i
boskiego syna, przed którym się modli i bije rytualne pokłony, dla osób
obojętnych na ten, skąd inąd bardzo jeszcze popularny mit, są to zwykłe kicze…
Ostatnie zdanie tego akapitu brzmi trochę
jak ikonoklazm, ale przecież – jako osoba fotografująca i używająca fotografii
– siłą rzeczy daleki jestem od postawy ikonoklasty.
Ostatnie zdanie w przytoczonym wyżej cytacie
z tekstu Andrzeja Saja, gdzie mowa jest o impulsach
estetycznych i formalnych, pobudzających takie (rytualne) odczucia i wrażenia, pod znakiem
zapytania stawia jego autora, a w konsekwencji i Bogdana Konopkę, jako mistycyzujących
ikonoduli…
Tu przypomina mi się zasłyszana swego czasu
opowieść (chyba zdradzam w tym momencie sekretną tajemnicę), jak autor albumu „Rerum
est natura”, całkiem nienaturalnie prokurował „mistyczne” słoneczne snopy,
widoczne w przedostatnim rozdziale tego albumu. Otóż… po prostu… kopał on czy
też intensywnie szurał nogą po zakurzonej podłodze, a unoszący się w powietrzu
pył, odbijając światło, świetliście zastygł podczas długiego czasu ekspozycji.
Na wystawę „Magiczny Wrocław” (Andrzej Saj
w swoim tekście wyjaśnia, że ekspozycja ta pierwotnie miała mieć tytuł „Szary
Wrocław”, ale organizatorzy pokazu wymogli zamianę „szarego” na „magiczny”)
wybierałem się z nadzieją zobaczenia wczesnych prac Bogdana Konopki z Wrocławia
właśnie.
Najwyższa pora chyba na kolejny cytat
(końcowy):
Konopka
przypomina (…) swoją wystawą nie tyle miasto swej młodości, co raczej mit
tamtego Wrocławia, mit subiektywnie przefiltrowany; raczej pewną syntezę
pamięci obiektywu i własnych wspomnień. Ten mit będzie zawsze odbierany w
sposób magiczny, bo jest adresowany do konkretnego odbiorcy. I nawet jeśli już
odszedł w „szarą” przeszłość, to „żyje” jeszcze we snach (bo sny najczęściej
dzieją się w stronach zapisanych w dzieciństwie i młodości) – i te fotografie
usiłują właśnie oddać przede wszystkim ową szczególną oniryczna aurę tego
miasta, egzystującego tylko w jego – twórcy – i w naszej jednostkowej pamięci.
No więc, w jakiś sposób też jestem potencjalnym
adresatem tej subiektywnej działalności „mitotwórczej”… W roku 1987 wylądowałem
we Wrocławiu w koszarach tzw. Zmechu przy ulicy Artyleryjskiej (?) i po odbyciu
unitarki, podczas każdej przepustki włóczyłem się po tych częściach miasta nad
Odrą, gdzie zachowane były w przedwojennym kształcie budynki czy ulice (moi koledzy takie wyjścia na miasto kończyli
w pobliskiej pijalni o nazwie „Harenda”, skąd wracali zwykle na
czworakach…). I idąc na wystawę Konopki liczyłem po cichu, że autor „Szarego
Paryża” biegły już w tamtym czasie w fotograficznym rzemiośle, pokaże zdjęcia, na
których zobaczę znacznie więcej tamtego Wrocławia, jakiego obrazy przechowuję w
pamięci. No i tu niestety nie spotkałem się z żadną „magią”… Trzy wczesne cykle
Konopki eksponowane na wystawie, od strony koncepcyjnej to typowe juwenilia,
rodzaj wprawek, mających oczywiście niewątpliwie walory dokumentalne, ale – by tak
to określić – intencjonalnie nie specjalnie zainteresowanych kształtem
fotografowanej przestrzeni…