wtorek, 23 marca 2010

W PROSTY SPOSÓB*


"Cementownia Grodziec", Grodziec, 20.11.2005

Cementownię Grodziec uruchomiono na początku drugiej połowy XIX wieku. Była to pierwsza fabryka cementu na ziemiach polskich (posiłkuje się tutaj wiedzą nabytą na stronie http://www.polskicement.pl/) i piąta na świecie. Grodziec to małe miasteczko, będące obecnie nominalnie dzielnicą Będzina, a faktycznie znajdujące się nieopodal Czeladzi. Zakład ten przeszedł przez całą procedurę kolejnych modernizacji, wynikających z coraz to nowocześniejszych i tańszych metod wytwarzania cementu, i został zamknięty w roku 1979. Wtedy to bowiem, na skutek tąpnięcia we pobliskiej kopalni o tej samej nazwie, konstrukcje hal uległy osłabieniu i zagrażały życiu pracujących w nich ludzi. Budynków cementowni jednak nie rozebrano, a przez jakiś czas, w części z nich funkcjonowała firma, zajmująca się dystrybucją cementu. Kiedy całkiem współcześnie znajdziemy się w tamtej okolicy i zaczniemy zbliżać się do Grodźca, naszym oczom szybko ukaże się betonowa bryła fabryki ze sterczącymi sześcioma lufami kominów, górująca nad miasteczkiem (widok nieco oniryczny, np. jesienią podczas deszczowej aury, szczególnie nad ranem).

Informację o Cementowni Grodziec znalazłem przypadkowo na internetowej stronie http://www.opuszczone.com/**. Administrująca tym sieciowym miejscem grupa młodych ludzi, wynajduje puste obiekty (niekoniecznie wyłącznie przemysłowe) i fotografuje je. Jest to zresztą jedna z kilku takich witryn w Polsce i kilkudziesięciu, a być może kilkuset w Europie. Prawdę mówiąc, to niedzielne zazwyczaj hobby niewiele ma wspólnego ze sporządzaniem fotograficznej dokumentacji czy też z tzw. „działalnością artystyczną”. To raczej specyficzna odmiana, jednego z tych sportów ekstremalnych, w tym przypadku polegająca na włażeniu w grożące katastrofą budowlaną miejsca i wykonywanie przy okazji zdjęć. Fotografie ze wspomnianej witryny, jak i innych jej podobnych w kraju i zagranicą, robione są często z żabiej perspektywy (kiedy trzeba np. uchwycić w pionie coś wysokiego, a nie ma się obiektywu typu „shift”, lub szerszego szkła…) i wykazują kompletny brak pojęcia ich autorów na temat np. takiego podstawowego parametru jak „głębia ostrości”, słowem, niewiele mają wspólnego z świadomym zapisem obrazu przy pomocy analogowych, czy też cyfrowych urządzeń.

"Cementownia Grodziec", Grodziec, 26.01.2005

Kiedy już dotarłem do Grodźca, powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że przecież znam to miejsce. Tu mała retrospekcja. Było to w roku 1989, roku przemian politycznych i przebudzenia się prywatnej przedsiębiorczości. Razem z moim szefem i kierowcą panem Stasiem, pędziliśmy w stronę Dolnego Śląska. W przytulnym wnętrzu pasata combi krążyła butelka brandy Prince de Goyon (rok 1989 przyniósł też znaczne obniżki w cenach zagranicznych alkoholi w sklepach Peweksu). Mój szef wygrał w tym czasie przetarg na remont pałacu dla producentki kosmetyków, pod który wziął właśnie kredyt i przepuszczał go w błyskawicznym tempie. Pan Stasio nie lubił Żydów, o czym niezmiennie informował nas podczas prowadzenia samochodu. Jako taksówkarz z wieloletnim stażem nie używał np. kierunkowskazów, ponieważ ich włączanie przeszkadzało mu w jeździe. Niewątpliwą zaletą pana Stasia była fotograficzna  pamięć i zmysł orientacji w terenie, dzięki którym jak nikt potrafił on przebrnąć szybko przez labirynt dróg Górnego Śląska. Je też jestem Żydem – zaryzykowałem odważnie. Po ojcu, czy po matce – spytał. Po ojcu – skłamałem. Po ojcu się nie liczy – machnął ręka pan Stasio i w tym momencie właśnie, przez szybę Pasata zobaczyłem tych sześć charakterystycznych kominów (choć wtedy z widomych względów, wcale nie pewien ich realnego istnienia).

Nieużywane od ćwierć wieku, budynki dawnej Cementowni Grodziec mogą wywrzeć na widzu spore wrażenie. I niekoniecznie musi być to doświadczenie z kategorii tych traumatycznych. Fabryczna architektura (tzn. jej coraz szybciej znikające pozostałości), świadczy o dość udanym połączeniu estetyki z utylitarnym przeznaczeniem. To przecież chyba dlatego, wybebeszone z rozmaitych technologicznych instalacji przemysłowe ruiny, fascynują i przyciągają naszą uwagę. Jednak w powszechnym rozumieniu industrializm jest aestetyczny. Byle jakie, zbudowane z prefabrykatów antyczne ruiny, położone w którejś z dawnych greckich kolonii, lub prowincji rzymskiego cesarstwa, przyciągają pielgrzymki turystów z bedekerami w ręku. Tymczasem fabryczne zabudowania z czasów wczesnego modernizmu, często projektowane przez znanych architektów, ulegają postępującej degradacji. Gwałtowny rozwój gospodarczy Chińskiej Republiki Ludowej (tego ucieleśnienia ekonomicznych marzeń neoliberałów – brak jakichkolwiek praw pracowniczych i związków zawodowych, co daje „niskie koszty produkcji”), który przywrócił dobrą koniunkturę na wyroby ze stali, spowodował też wzrost cen złomu***. W miastach takich jak Grodziec, gdzie po zamknięciu lokalnych zakładów pracy (po cementowni przyszła kolej i na kopalnię), panuje duże bezrobocie, stojące w centrum miasta ruiny stały się rezerwuarem metalowych elementów, które można opylić w jednym z licznych punktów skupu surowców wtórnych. Podczas kilku wizyt na terenie cementowni, nawet bardzo wcześnie rano, zawsze natykałem się na ludzi, z narażeniem życia prujących posadzki lub betonowe konstrukcje w poszukiwaniu złomu.

"Cementownia Grodziec", Grodziec, 05.03.2005

Teraz czas na retrospekcję drugą, bardzo osobistą i finałową. Niespełna rok po wspominanej wcześniej służbowej podróży na dolny Śląsk, wylądowałem na kilka lat w Bielsku-Białej. To przemysłowe miasto, przed wojną niemiecko-żydowsko-polskie, w czasach towarzysza Gierka chlubiące się najwyższym stopniem upartyjnienia ludności, a po przemianach ustrojowych w 1989 roku, mające najbardziej skorumpowany system sądowniczy w kraju, zrobiło na mnie najpierw odpychające wrażenie. Jednak jego nieco chaotyczna topografia (dotyczy to szczególnie dawnej Białej Krakowskiej), zaczęła działać jak magnes i z Pentaconsixem wiszącym na ramieniu, dość regularnie zapuszczałem się w rejony przemysłowej zabudowy. Nie wymagało to wcale odbywania jakichś dalekich eskapad, niegdyś wojewódzkie miasto nad Białką, jest małe, a kilku piętrowe gmachy przędzalni wełny czy hale o jakimś innym przeznaczeniu, wyrastają niemal w każdym wolnym miejscu obok typowo mieszkalnych budynków.

Właściwie już wtedy wiele z nich stało zamkniętych lub było w stanie likwidacji. Wiedziony jakimś tajemniczym dla mnie instynktem trafiałem właśnie w takie miejsca i… nie robiłem zdjęć! Obserwowałem uważnie, kadrowałem w głowie i bardzo rzadko naciskałem spust migawki! Myślałem tym wszystkim w odniesieniu do „sztuki”, w kategoriach „fotografii artystycznej” (niestety głównie w jej rodzimym wydaniu), co jest oczywiście najlepszą i najkrótszą drogą, żeby spieprzyć sprawę. I dlatego na przykład włożyłem sporo wysiłku, żeby przy pomocy trzystumilimetrowego teleobiektywu zdejmować jakąś samosiejkę rosnącą na elewacji, tego niesamowitego kompleksu przędzalni (wczesny modernizm, przypominający trochę architekturę amerykańskiego Manchesteru), który stoi**** w samym centrum miasta nad Białką, na tyłach ulicy Cechowej, a nie sfotografowałem tego miejsca, będącego obecnie grożącą zawaleniem ruiną, w prosty (i najlepszy zarazem) sposób.

* Tekst wydrukowany pierwotnie w Obiegu nr 2 (72) z 2005, więc pewne opisane w nim realia są już nieaktualne, ale pasuje mi do wątku dotyczącego nowoczesnych ruin.
** Jeśli idzie sposób robienia zdjęć, to w ciągu tych pięciu lat nie zaszedł u autorów tego portalu żaden progres.
*** W efekcie kryzysu finansowego 2008-09 koniunktura w przemyśle hutniczym osłabła, znacznie spadły też ceny złomu.
**** Nie ma już tych hal, po pożarze (oczywiście podpalenie) zostały rozebrane.