Bytom-Bobrek, ul. Pasteura, 15.03.2003
Żeby zrobić to zdjęcie, musiałem wejść na pierwsze piętro familoka przy ulicy Pasteura i wychylić się z okna na korytarzu. Niestety, zanim zmieniłem kasetę z filmem, grupa umorusanych chłopaków, która dzierżąc w ręku łomy i siekiery forsowała właśnie mur otaczający likwidowaną Hutę Bobrek, zniknęła mi z pola widzenia (ponieważ fotografować trzeba było z ręki, musiałem podpiąć magazynek, gdzie miałem założonego Ilforda HP-5, naświetlanego na 800 ASA) .
Mówi się trudno, wychyliłem się mocno z okna, tak żeby mieć w kadrze elewację sąsiedniego domu, fragment ulicy w dole, wspomniany mur, a za nim rozbieraną halę stalowni i sylwetkę wielkiego pieca na horyzoncie. Nacisnąłem spust migawki i w tym momencie zdałem sobie sprawę, że ogóle nie zwracam uwagi na ustawienie pionów.
Przekręciłem korbkę naciągu filmu i wychyliłem się znowu. Tym razem na dole zjawił się przechodzień, który zobaczywszy mnie w oknie, zawahał się na chwilę i w tym momencie wyzwoliłem migawkę po raz drugi, pilnując przy tym, żeby ściana sąsiedniego familoka była prostopadła względem obiektywu mojego hasselblada.
Potem na trotuarze w dole pojawiła się kobieta z siatami w obu rękach, a w pole kadru po prawej stronie wjechał pomarańczowy fiat 125p (dramatyczny charkot jego przepalonego tłumika, słyszałem już od jakiegoś czasu), więc nacisnąłem migawkę po raz trzeci. Czwartą klatkę naświetliłem w momencie pojawienia się kolejnego przechodnia, który szybko przemknął ulicą Pasteura.
I to by było na tyle. Zamknąłem okno, a gdy zacząłem chować sprzęt do plecaka, zdałem sobie sprawę, że od dłuższego czasu moje zabiegi obserwuję przyodziana w kuchenny fartuch kobieta, stojąca w otwartych drzwiach najbliższego mieszkania. Interesowało ją co tutaj robię, a gdy wyjaśniłem jej, że chodzi o hutniczą halę po drugiej stronie ulicy, zaczęła mówić o sytuacji swojej rodziny.
Okazało się, że jej mąż, pracujący wcześniej w likwidowanej właśnie Hucie Bobrek, został zredukowany podczas jednej z pierwszych fal grupowych zwolnień i dziewięć miesięcy temu, utracił prawo do zasiłku. Ona sama, też pracowała na Bobrku, ale tylko 14 lat (o rok krócej od małżonka), więc tak jak i on, nie miała prawa do wcześniejszej emerytury, kiedy podjęto decyzję o jej zwolnieniu. Właśnie w tym miesiącu skończył jej się zasiłek, maż jest bez zatrudnienia, a jej do pracy nikt nie chce przyjąć, bo nie zatrudnia się proszę pana kobiet po czterdziestce, powiedziała beznamiętnym tonem.
Nie wiem co mam zrobić, dodała jeszcze i zamknęła drzwi, z których wcześniej wydostawał się zapach przyrządzanego obiadu, choć prawdę powiedziawszy, powinienem powiedzieć raczej o roztaczającym się na korytarzu smrodzie gotowanych podrobów.
Hutnicy Bobrka, pracujący w zakładzie, który nazywał się wcześniej Julia Hütte, nie mieli zapewne silnej organizacji związkowej, która mogłaby bronić ich praw. Redukcji zatrudnienia dokonywano stopniowo, wraz z wyłączaniem z pracy kolejnych oddziałów huty. Nie było więc, fali zwolnień, a co za tym idzie spektakularnych protestów z petardami i paleniem opon pod Sejmem. Ludzie pracujący w tym przestarzałym zakładzie, cierpieli oczywiście na choroby zawodowe, co często dyskwalifikowało ich starania o nowe zatrudnienie. Zasiłek szybko się kończył, więc jedynym wyjściem (oprócz zbierania węgla na hałdach), było dla nich przełażenie przez dziury w ogrodzeniu na teren dawnego zakładu pracy i wyrwanie wszystkiego, co można było natychmiast opylić w jednym z trzech punktów skupów złomu, funkcjonujących w bliskim sąsiedztwie huty.
Ulica Wytrwałych śmierdząca dymem i wyziewami z koksowni… słynna ulica Wytrwałych prowadząca przez osiedle domków „Nowej koloni robotniczej” w stronę stalowni, zakładu koksochemii i budynków administracji, swą wątpliwą sławę zyskała w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy na podstawie szpitalnych statystyk (czytałem o tym w latach 90. w śląskim dodatku Gazety Wyborczej), okazało się że rodzi się tutaj najwięcej martwych dzieci w regionie.
Na Bobrku bywałem regularnie od lutego 2000 roku i obserwowałem stopniową degradację tego robotniczego osiedla, które zaczęło przekształcać się w klasyczną favelę. W 2004 pojawiłem się tam nieopatrznie w niedzielne popołudnie (z aparatem niefrasobliwie dyndającym na szyi) i ktoś z grupy podpitych już złomiarzy, opalającej właśnie wyszabrowane kable z izolacji, wystartował w moim kierunku z nożem w ręce.
Bez chwili zastanowienia dałem w długą, ale wracałem tam jeszcze robić zdjęcia.