Na portalu „Teologii Politycznej” pojawił się w ostatnim czasie tekst Marty Turkot Ato Polska właśnie” - rzecz o fotografii ojczystej, więc czytam dalej przytaczany w poprzednim poście wstęp mistrza Jana, a właściwie cofam się pierwszego akapitu, gdzie nasz „ojczysty fotografik” pisze, co następuje:
Zagadnienie fotografii ojczystej jest w Polsce jeszcze nowe, a więc niedość sprecyzowane i bywa pojmowane rozmaicie, czasem w sposób nieco ogólnikowy i mętny. By je lepiej określić przypomnijmy, że któryś z wielkich Polaków powiedział: „im bardziej uszlachetnicie dusze wasze, tym więcej rozszerzycie granice ojczyzny”. Dzisiejsza fotografia ojczysta rodzi się niewątpliwie z prądów zdrowego nacjonalizmu, nurtujących całą Europę, z pragnienia by wszystko, co własne, narodowe, poznać, zobrazować, pokazać, a następnie – pomnożyć, wywyższyć, rozwinąć, wzbogacić. Dzisiejsza fotografia dobrowolnie zaprzęga się w służbę idei mocarstwowej, służbę idei państwa, zespolonego ściśle z narodem i ojczyzną.
Według spisu z 1931 skład narodowościowy II RP przedstawiał się następująco: Polacy – 68,9%, Ukraińcy – 10,1%, Żydzi – 8,6%, Rusini – 3,8%, Białorusini – 3,1%, Niemcy – 2,3%.
Wystawa „Piękno Ziemi Śląskiej” pokazywana była w Katowicach między 1-15 listopada 1938. Dwa tygodnie wcześniej oddziały wojska polskiego powodowane zapewne „prądami zdrowego nacjonalizmu” oraz w ramach „służby idei mocarstwowej”, przyłożyły się do rozbioru Republiki Czeskiej, zajmując tzw. Zaolzie. Przy tej okazji ukuto termin „ziemie odzyskane”, który po 1945 świetnie się sprawdził się jako nazwa zachodnich i północnych terenów Polski, które właśnie „powróciły do macierzy”.
Tekstu apologetycznego względem Jana Bułhaka na jakimś prawicowym portalu, spodziewał się od dawna, obstawiałem jednak Frondę, Gazetę Polska lub blog poety Wojciecha Wencla. Marta Turkot pisząc o Bułhaku pomija szereg niewygodnych faktów.
Jak szczegółowo to opisał Maciej Szymanowicz w eseju „W służbie idei. Uwagi o fotografii ojczystej” nasza ojczysta fotografia była klonem niemieckiej Heimatfotografie i jak ona powstała na skutek działania „prądów zdrowego nacjonalizmu”. Ale Heimat to tylko „mała ojczyzna”, pojęcie szersze to Vatterland. Fotografia ojczysta propagowana przez Jana Bułhaka przed II wojną, a także po 1945 roku to zdecydowanie raczej… Vaterlandfotografie.
Teraz przeskoczmy do końcowego akapitu bułhakowskiego wstępu do katalogu „Piękno Ziemi Śląskiej”:
Tyle na razie powiedzieć można o istocie fotografii ojczystej. Jęsli ma ona być nie pustym frazesem i nową zabawką dla snobów, lecz sprawą ważną i płodną w następstwa, jeśli ma stworzyć wielki, piękny skarbiec rodzimej prawdy i rodzimego piękna, obraz polskiej pracy, polskiego budowania, polskiej tradycji, wizerunek ziemi, człowieka, obyczaju, stroju, narzędzia, słowem obraz całego polskiego życia w jego różnolitej krasie i wymowie bogatej, samorodnej i swoistej, to trzeba się zabrać do dzieła poważnie i energicznie: na pomoc sentymentowi – wezwać ukształcenie estetyczne i wiedzę krajoznawczą i baczyć – by te trzy czynniki szły zawsze razem i razem tworzyły prawdziwy, wierny obraz plastyczny naszej ojczyzny.
„Rodzimej”, „rodzimego”, „polskiej”, „polskiego”… a wszystko to przy cytowanym wcześniej składzie etnicznym II RP.
Swój program „ojczystej fotografii” Bułhak bez problemu, ale i też bez specjalnych skrupułów zaadoptował na potrzeby propagandy Polski powojennej, która przecież - przynajmniej tak o niej piszą autorzy kojarzeni z Teologią Polityczną - nie była całkowicie niezależnym państwem. Skąd jednak decyzja ówczesnych władz komunistycznych, by skorzystać z usług przedwojennego nacjonalisty i twórcy nieszczęsnego terminu „fotografik”? Powróćmy raz jeszcze do Maciej Szymanowicza i jego eseju „W służbie idei. Uwagi o fotografii ojczystej”:
Protektorat władz komunistycznych nad fotografią ojczystą posiada jeszcze jeden, znacznie szerszy aspekt. Był on związany z ówczesną próbą narodowej legitymizacji władz komunistycznych, która stanowi istotne dla naszych rozważań tło historyczne. Komuniści obejmujący władze w Polsce wraz z postępami armii czerwonej doskonale zdawali sobie sprawę z braku poparcia społecznego. Brak wiarygodności oraz przeświadczenie większości społeczeństwa o agenturalnym charakterze władz, wpłynęły na konieczność unarodowienia wizerunku partii. Pisze o tym Marcin Zaremba w swojej pionierskiej pracy na temat nacjonalistycznej legitymizacji władz komunistycznych: „Aby przekonać naród, że nowe państwo polskie jest rzeczywiście <> i <>, podjęto wiele zabiegów o charakterze propagandowym i instytucjonalnym. Wachlarz tych działań był bardzo szeroki – poczynając od otaczania się narodowymi symbolami, posługiwania się językiem bardziej Romana Dmowskiego niż Róży Luksemburg, manipulowania historia i instrumentalnego traktowania dorobku polskiej kultury, a kończąc na umacnianiu ksenofobicznej wspólnoty narodowej poprzez wzbudzanie atmosfery narodowego zagrożenia”. Próba wsparcia się komunistów autorytetem przeszłości była koniecznością choćby dlatego, że wojna niebywale wyostrzyła podziały narodowe. Starano się przywoływać w sposób niejednokrotnie nachalny historię, której kontynuacją miały być ówczesne władze. Jak pisze Jadwiga Kiwerska: „Koncepcja <> została […] wylansowana jako wykładnia polityki komunistów (jako przykład ich związku z tradycją i historią), a później państwa polskiego. Innymi słowy, był to sposób legitymizacji władzy komunistycznej w Polsce” . Podobnie jak historia, również folklor został zawłaszczony przez propagandę, stając się jednym z elementów mitologii narodowej, co szczególnie było widoczne w corocznych obchodach dożynek. Proces ten nazwijmy za Piotrem Osęka „legitymizacją etniczną” władzy, dzięki której nie tylko odnoszono się do historycznej tradycji Ziem Odzyskanych, ale również nieustannie akcentowano powojenne „zjednoczenie” słowiańskie tłumaczące „braterskie więzy” ze Związkiem Radzieckim.
Jak to celnie ujął Czesław Miłosz w swoim poemacie „Trakt moralny” (1957): „Jest spadkobiercą ONR-u partia”. Miał na myśli oczywiście komunistyczną monopartię o nazwie PZPR, ale patrząc na prawą stronę współczesnej sceny politycznej w Polsce, znalazło by się też kilka organizacji, do których pasowałoby stwierdzenie poety.