Eugeniusz Wilczyk, Macedonia, IX 1969
Strasznie lubię to zdjęcie mojego ojca.
Tak jak to z wcześniejszego wpisu, powstało w czasie jego podróży do Macedonii w 1969.
Na wystawie w MPiK-u w Krakowie w 1970 (który mieścił się wtedy w podziemiach Teatru Starego) występowało w trochę innym przycięciu.
Ojciec używał enerdowskiej kamery Praktisix (z fenomenalnym obiektywem Tessar – jakość tego egzemplarza dawała porównywalne efekty do mojego hasselbladowskiego Planara) o kwadratowym formacie kadru, a zdjęcie przycinał dopiero w trakcie pracy przy sporządzaniu odbitek. Z tego co pamiętam, pracując na co dzień sixem, zawsze używał pryzmatu pentagonalnego, którego specyficzna konstrukcja sprawiała, że fotografujący widział jakieś 80% rejestrowanego na kliszy obrazu i dodatkowo wcale nie w kwadratowym kształcie.
No więc to kadrowanie na etapie pracy w ciemni, wydaje się tu całkiem uzasadnione.
Odbitka z której zrobiłem skan, była przygotowana pod kątem programu telewizyjnego, jaki miał miejsce po drugim pokazie macedońskiego cyklu ojca (1981), o ile dobrze pamiętam w salach domu kultury przy ulicy Mikołajskiej. Tak więc, kadr jest powielony na papierze matowym (żeby uniknąć blików przy filmowaniu) i dostosowany do rozmiarów formatu 18x24cm. Na wystawie był bardziej zbliżony do kwadratu.
Strasznie lubię to zdjęcie i zawsze kojarzy mi się klimatem fotografii, jakie znalazły się na wystawie „Rodzina człowiecza” ułożonej przez Edwarda Steichena.
Oczywiście nie mam bezkrytycznego stosunku do wspomnianej ekspozycji, a czytane niedawno eseje Allana Sekuli, tylko potwierdziły (czy też bliżej sprecyzowały) żywioną wcześniej rezerwę względem pompatycznego scenariusza tej kuratorskiej narracji.
Pamiętam też jednak wypowiedź Jerzego Lewczyńskiego (zamieszczoną bodajże w katalogu retrospektywnej wystawy Zofii Rydet), który wspominał, jak dużą inspiracją dla osób fotografujących w Polsce, był kontakt z tą wystawą.
Ale na razie cofnijmy się w końcówkę lat 60. ubiegłego stulecia, do domu stojącego przy ulicy Bzowej nr 17 w Krakowie, gdzie z ojcowskiego regału z albumami wyciągam katalog „The Familly of man” i z uwagą oglądam stronę po stronie (mam ten egzemplarz zresztą do dziś).
Na tej samej półce w bliskim sąsiedztwie znajdowała się także „Fotografika” Edwarda Hartwiga. Nigdy nie zapomnę ironicznego spojrzenia ojca, kiedy stając na stołku sięgałem po to opasłe tomiszcze.
Oglądałem je wielokrotnie (podobnie jak katalog wystawy Steichena), nie mogąc nigdy przeniknąć intencji autora, co zresztą pozostało mi do dnia dzisiejszego.