Waldemar Śliwczyński poświęcił Innemu Miastu ostatni wpis na swoim blogu.
Generalnie tekst ten jest przychylny naszemu projektowi, jakkolwiek w drugiej
jego części pojawiły się kwestie wymagające komentarza czy też jakiegoś rodzaju
sprostowania.
Pisze Śliwczyński:
Ale, żeby nie było tu zbyt słodko, napiszę
coś jeszcze. Otóż, przeprowadziłem eksperyment - na sobie, choć interesujące o
wiele bardziej byłoby przeprowadzenie go na dużo liczniejszej próbce. Polegał
on na tym, że spróbowałem spojrzeć na same zdjęcia bez wiedzy o tym, czego
dotyczą. Dokonałem więc czegoś w rodzaju husserlowskiej redukcji ejdetycznej,
cokolwiek oszukanej, bo zanim jej dokonałem wcześniej przeczytałem wszystkie
teksty zawarte w publikacji, ale na użytek tej wypowiedzi przyjmijmy, że
faktycznie podmiot poznający nic nie wiedział o założeniach projektu i miał do
zinterpretowania tylko same fotografie. Cała „analiza” będzie skrótowa.
Pierwsze co widzę, to miasto, duże miasto,
wiem, że to Warszawa, chociażby dlatego, że widać ikoniczny Pałac Kultury i
Nauki. Na pierwszym planie większości zdjęć są budynki starsze niż na planach
odległych. Ich stan zachowania jest różny, ale w większości kiepski, mam
wrażenie, że niebawem zostaną rozebrane, zwłaszcza te pierwotnie mieszkalne, bo
kościoły, czy synagogi lub gmachy użyteczności publicznej to przecież zabytki,
których się nie rozbiera. Dalej prawie zawsze widzę nowoczesne wieżowce, gdzie
dominuje żelbet i szkło. Często na pierwszych planach mamy budowę, sprzęt
budowlany. Wszystkie zdjęcia to klasyczne weduty, pięknie oddane szczegóły
(wielki format!), piony są pionowe, poziomy poziome, dzięki pochmurnemu niebu,
nie ma „słońca”, jest łagodnie rysujące światło, pozbawione bezszczegółowych
smolistych cieni i pozbawionych szczegółów świateł. Kolor - bardzo naturalny,
choć nasycony. Ogólne wrażenie - tak „naprawdę” wygląda nasza stolica. Zdjęcia,
chociażby z powodu ptasiej perspektywy, której przecież jako nieloty, na co
dzień nie mamy, przyjemnie się ogląda, są ucztą dla oczu (nie wstydźmy się
tego!).
Natomiast - te zdjęcia same w sobie, czyli
bez opisu słownego, który wyjaśnia o co chodzi - dla np. obcokrajowca, który
nie zna naszej historii i nie zna założeń autorskich, które legły u podstaw
projektu, są o czymś zupełnie innym. Sądzę nawet, czym z pewnością mocno narażę
się autorom i co im wyda się szczególnie dotkliwe, że mogą być odbierane jako
współczesna egzemplifikacja bułhakowskiej fotografii ojczystej, czyli pewną
postacią propagandy. Patrzcie jak zmienia się nasza stolica - miejsce starych
budynków zajmują drapacze chmur, Warszawa jest nowoczesna, Warszawa to plac
budowy. Albo inaczej, chyba lepiej: dbamy o zabytki, nie wyburzamy ich, lecz
znajdujemy im miejsce w nowoczesnym mieście.
Słowem: czy sama fotografia „Innego miasta”
pokazuje intencje, jakie przyświecały Janickiej i Wilczykowi?
Mój eksperyment „fenomenologiczny” pokazuje,
że nie.
Poddajmy w takim
razie próbie takiej ejdetycznej redukcji Topografię
ciszy Waldemara Śliwczyńskiego. Czy dla kogoś kto nie zna polskich powojennych
realiów opowiadana w tym albumie historia będzie czytelna? Czy ktoś, kto nie ma
pojęcia o Dekrecie o przeprowadzeniu reformy rolnej PKWN z 6 września 1944, będzie znał
przyczyny dewastacji ziemiańskich rezydencji w Wielkopolsce oraz tragiczne
czasem losy ich właścicieli? Czy fotografie Śliwczyńskiego zawierają w sobie
takiego rodzaju informacje? A po co w takim razie w albumie są aż dwie
przedmowy (jedna mojego autorstwa zresztą), które m.in. informacje o
przyczynach dewastacji tych obiektów zawierają. Można też postawić pytanie, czy
autor tych pięknych zdjęć wykonywał je ze stanem świadomości w rodzaju tabula rasa, czy też miał w tyle głowy
jakąś jednak wiedzę o przyczynach upadku klasy społecznej, która fotografowane budynki
przed rokiem 1945 zamieszkiwała. Można też w końcu zapytać o motywacje, które
zadecydowały o wyborze akurat tego tematu.
Redukcja
ejdetyczna to fajny instrument poznawczy, jednakże o specyficznie wąskim zastosowaniu w przypadku fotografii.
Na pewno sprawdzi się w u autorów, którzy wieszają kamienie na
sznurkach i je fotografują, albo tych co rozgrywają kompozycję kadru w konwencji
chiaroscuro (tudzież rozmokłych kolodionistów, abstrakcjonistów i mistyków od
wielokrotnej ekspozycji). Wydaje mi się jednak, że użycie przez Waldemara omawianej
metody interpretacyjnej, to tylko rodzaj parawanu, który skrywa problem
dotyczący czy też może nawet prześladujący wielu fotografów w Polsce, a mianowicie obawę przed zajęciem/zaprezentowaniem
zdecydowanego stanowiska w jakiejś sprawie, która rzecz jasna nie dotyczy
kwestii li tylko estetycznych. Takich aktów wyraźnie brakuje, a całe sfery życia społecznego, religijnego, ekonomicznego i politycznego nie doczekały się interpretacji... I love Poland? Pod pewnym względami tak, ale od razu przychodzi mi na myśl kilka przeciwznacznych czasowników.
Jeśli idzie zaś o przywoływanego Johna Daviesa, to on akurat expressis verbis mówi o motywacjach, jakie skłoniły go do rozpoczęcia serii Metropoli Project, poświęconej centrom dużych brytyjskich miast czy fotografowania dezidustrializacji Środkowej Anglii i procesów urbanizacyjnych na tym terenie, co możemy podziwiać w albumie British Landscape. Oczywiście historia fotografowanych przez Daviesa terenów ma diametralnie inny ciężar gatunkowy, ale z drugiej strony te dezintegracyjne dla środkowoangielskiego przemysłu procesy, sa jak najbardziej czytelne dla mieszkańców Królestwa.
Jeśli idzie zaś o przywoływanego Johna Daviesa, to on akurat expressis verbis mówi o motywacjach, jakie skłoniły go do rozpoczęcia serii Metropoli Project, poświęconej centrom dużych brytyjskich miast czy fotografowania dezidustrializacji Środkowej Anglii i procesów urbanizacyjnych na tym terenie, co możemy podziwiać w albumie British Landscape. Oczywiście historia fotografowanych przez Daviesa terenów ma diametralnie inny ciężar gatunkowy, ale z drugiej strony te dezintegracyjne dla środkowoangielskiego przemysłu procesy, sa jak najbardziej czytelne dla mieszkańców Królestwa.
Na koniec o
Bułhaku. Być może komuś z widzów Innego
Miasta takie porównanie przyjdzie do głowy. Jeżeli jednak taka sytuacja miałaby
miejsce, to z pewnością spowodowana byłaby powierzchownym obeznaniem ze
zdjęciami tego autora oraz nieznajomością jego tekstów
programowych. Bułhak jako twórca „fotografii ojczystej” (będącej kalką
popieranej w III Rzeszy Heimatfotografie,
zaadoptowaną po 1945 roku na potrzeby propagandy powojennego socjalistycznego państwa polskiego,
które notabene doprowadziło do deklasacji ludzi ze jego sfery…), ale także wcześniejszy
„fotografik”, autor zeszytów „Wędrówek fotografa w słowie i obrazie”,
prezentuje w swoich wywodach poglądy etnocentryczne i nacjonalistyczne… Zresztą
kiedyś te złote myśli „ojczystego fotografa” na hiperrealizmie cytowałem (tu i tu).
Ten gwałtowny proces
deweloperski, o którym wspomina Waldemar Śliwczyński przywołując Jana Bułhaka
(dotyczący głównie terenu po „małym getcie”), przez widzów wystawy w Zachęcie -
przynajmniej przez tych, których opinie miałem okazję usłyszeć - jest jednak
zupełnie inaczej interpretowany… Ludzie oglądający nasze zdjęcia byli raczej
zaskoczeni skalą oraz bezwzględnością tego procederu i ostatecznym pogrzebaniem
modernistycznej wizji architektonicznej, która tworzyła urbanistyczne koncepcje
z uwzględnieniem potrzeb wszystkich użytkowników miasta, niezależnie od ich
statusu finansowego.