niedziela, 29 maja 2011

Spóźniona odpowiedź Marcinowi Rutkiewiczowi


Wyjeżdżając ostatnio z Krakowa w kierunku na Katowice, musiałem przejechać przez miejsce o wdzięcznej nazwie Rondo Ofiar Katynia. A tam trwa właśnie przebudowa tego węzła komunikacyjnego (który kiedyś nosił nazwę Eliasza Radzikowskiego i nie wiem komu to przeszkadzało?). I stojąc w korku, ponieważ przy okazji tej inwestycji nie zadbano o wytyczenie objazdów, obserwowałem niezwykły bałagan na placu budowy. Niewyobrażalny chaos i syf, z których powoli wyłania się kształt trzypoziomowego skrzyżowania, a ono same – już z tego, co widać, można nabrać takiego przekonania - na pewno piękne nie będzie. I patrząc na ten plac budowy, jadąc w ślimaczym tempie za tirem z naczepą, pomyślałem o albumie „Polski Outdoor” Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza, po którym kiedyś przejechałem się walcem na tym blogu. Po kilku miesiącach od zamieszczenia tamtego posta, zapewne przy okazji googlowania reakcji na ich kolejną książkę pt. „Polski streetart”, Marcin Rutkiewicz trafił na ten mój tekst i napisał do mnie obszernego maila. Miałem mu odpowiedzieć, ale nie zrobiłem tego od razu, zaś ponowne przeglądnięcie albumu nie zmotywowało jednak mnie do weryfikacji, wyrażonych wcześniej sądów.

No i teraz, jadąc kilka dni temu przez ROK (taki skrótowiec funkcjonuje już na dobre), pomyślałem sobie, że… ten syf, chaos i bałagan, który widać przy okazji przebudowy ronda, jest praktycznie rzecz biorąc wszędzie. Że to nie tylko kwestia obecności różnej maści płaszczyzn reklamowych (a jakże, jest ich tam sporo). Oczywiście można doprowadzić do przepchnięcia przez polski parlament ustawy, która ureguluje (i przy tym ograniczy) sposoby funkcjonowania reklamy wizualnej w przestrzeni publicznej. Zapewne da się to zrobić. I fajnie, bo wtedy zobaczymy wreszcie, jak dalece spieprzony został w ostatnich 20 latach polski krajobraz. Wszechobecność wizualnej reklamy (profesjonalnej na bilbordach i wszelkich samowolek na banerach, tablicach i stojakach), to tylko fragment większego zjawiska, które (niestety) nas otacza, albo lepiej powiedziawszy, którego jesteśmy (także niestety) integralną częścią.

Pisząc o albumie Dymnej i Rutkiewicza, zwracałem uwagę na kiepską jakość zamieszczonych w nim zdjęć. Można zrozumieć i doceniać interwencyjny charakter całego przedsięwzięcia (i tego nie neguję), natomiast w żadnym wypadku, jestem o tym głęboko przekonany, nie należy akceptować wizualnej bylejakości fotografii. Metoda prezentacji tematu, nawet w przypadku zjawiska, które ocenia się krytycznie, nie powinna nabierać jego negatywnych (poddawanych krytyce) cech, a zdjęcia zamieszczone w „Polskim Outdoorze” nie przecież przykładem działań subwersywnych… Poziom kultury wizualnej w naszym kraju nie należy do najwyższych, o czym doskonale świadczy charakter reklamy zewnętrznej, ale przecież nie tylko on. Bo wszak i wygląd współczesnej mieszkaniówki powstającej na suburbiach Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia, i urbanistyczne rozwiązania (tzn. raczej ich kompletny brak na poziomie pracy koncepcyjnej) polskich miast, wspomagane wydatnie przez brak planów zagospodarowania, i kształt bardziej „reprezentacyjnych” budowli, wznoszonych w centralnych dzielnicach, przy okazji których olewa się zwykle (tzn. ogranicza) przestrzeń publiczną, wszystko to z polskim uotdoorem pasuje do siebie jak ulał.

Posługując się obrazem fotograficznym, możemy o takich sprawach nie tylko mówić, ale też poprzez układ materiału pokazywać genezę zjawiska, a także dokonywać pewnego rodzaju analizy o społecznym, historycznym czy politycznym (dlaczego nie?!) wydźwięku. Ten sposób opowiadania za pomocą fotograficznego medium o polskiej rzeczywistości jest ważny i nie powinien upodabniać się swym charakterem, do tego co przedstawiamy.

***

Panie Wojciechu,

tu Marcin Rutkiewicz, współautor recenzowanej przez Pana publikacji POLSKI OUTDOOR. Z blisko rocznym opóźnieniem trafiłem na Pana niezwykle ciekawą recenzję.  Cóż, jeśli chodzi o kwestie związane z wartością artystyczną naszych fotografii, czy naszymi umiejętnościami, ma Pan w 100% rację i nie podejmuję jakiejkolwiek polemiki na tym polu. Umiemy tyle, ile oferuje automatyka Nikona.  Co do całej reszty myli się Pan porażająco, wręcz monstrualnie.

Album otrzymał dość prestiżowe na polskim rynku wydawniczym wyróżnienie, tytuł "Książki Jesieni", przyznawane przez Bibliotekę Raczyńskich w Poznaniu "za upomnienie się o polską kulturę przestrzeni" i to fakt obiektywny. Porażające naiwnością fotomontaże są naszym najskuteczniejszym narzędziem podczas dziesiątek spotkań odbywanych z urzędnikami miejskimi, architektami i urbanistami, nie mówiąć o tym, że zostały przedrukowane przez najważniejsze tytuły na polskim rynku prasowym i krążą w setkach tysięcy odsłon w światowej blogosferze.

Jeśli chodzi o pretensjonalną grafikę albumu i samą formę książki, koresponduje ona z destrukcją przestzreni publicznej, ukazaną na zdjęciach. Temu samemu ma służyć brak okleiny grzbietowej i denerwująca, zsuwająca się, plastikowa okładka. Sam kontakt z publikacją ma w zamyśle budzić podświadomą irytację.

Nasze kalekie technicznie i artystycznie zdjęcia, w formie prezentacji multimedialnej, doprowadziły do uchwalenia przez Sejm RP dezyderatu do premiera Tuska, postulującego jak najszybsze rozpoczęcie prac nad ustawą o kontroli rynku reklamy zewnętrznej, a także spowodowały zaostrzenie polityki zagospodarowania przestrzeni w kilku dużych miastach, na czele z  Warszawą. Byliśmy również gośćmi honorowymi I Kongresu Plastyków Miejskch, podczas którego prezentacja tego materiału wywołała owacje na stojąco. Na koniec, co chyba najważniejsze, doprowadziliśmy do zmiany stanowiska ministra infrastruktury w kwestii problemu reklam i wprowadzenia odpowiednich zapisów do uchwalanej właśnie ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym i jest to już bezpośrednia zasługa krytykowanej przez Pana publikacji.

Piszę to wszystko nie dlatego, żeby udowodnić Panu "co to nie ja", a po to, by uświadomić Panu, że ocenia Pan młotek za jego wzornictwo, a nie skuteczność w wykonaniu zadania, do którego został stworzony. Wzornictwo omawianego młotka jest rzeczywiście paskudne, ale użyłbym tu słynnego sloganu grupy Twożywo: jest Pan po prostu zaślepiony formą.
Niemniej, ogromnie szanuję Pana wiedzę fachową i wyczucie artystyczne w obszarze, jakim się Pan zajmuje. Wszedłem na Pana podwórko i ma Pan pełne prawo powiedzieć mi, co Pan o mnie myśli. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko fakt, że gdybym mógł równie skutecznie osiągnąć swoje cele pisząc poezję lub występując w operze, zrobiłbym to.

Ponieważ właśnie ukazała się wspomniana przez Pana publikacja POLSKI STREET ART, chętnie prześlę Panu egzemplarz recenzencki, proszę tylko podać adres. Ten album jest publikacją zbiorową, zawierającą zdjęcia około setki autorów, pod moją redakcją. Niektóre wykonano nawet telefonami komórkowymi. Liczę na równie miażdżącą krytykę.

Z poważaniem

Marcin Rutkiewicz

(mail z 14.10.2010)