piątek, 30 lipca 2010

A Marzipan Factory



Właśnie dotarła do mnie przesyłka z najnowszą książką Grzegorza Wróblewskiego „A Marzipan Factory, New and Selected Pomems”, wydana przez Otoliths.
W środku 97 wierszy w przekładach na angielski, dokonanych przez Adama Zdrodowskiego.
Pozwolę sobie zacytować zamieszczoną na IV stronie okładki rekomendację autorstwa Marjorie Perloff:

A Marzipan Factory is the most original and enticing book of poems I have read in years. It is Kafkaesque and yet tender, cynical and yet warm, elliptical and yet wholly immediate. GRZEGORZ WRÓBLEWSKI can take the most ordinary of phenomena and then give them the twist of a knife: to “spare” the life of a living organism—a “dry” tangerine for instance—is, from another angle, to forget it. The pleasures and terrors of sex, of age, of the fear of death, of the deceptions of our social life, have rarely been so brutally—yet wittily and charmingly—documented as they are in these short, often gnomic poems, surprisingly well rendered in Adam Zdrodowski’s translation. Grzegorz Wróblewski restores one’s faith in the power of lyric poetry to renew itself.

oraz wiersz ze strony 69 w wersji angielskiej:

HOLIDAYS IN LIMHAMN

It’s so sterile here that flies
have dropped dead and the fat dachshund doesn’t snarl
at the cat. Ruddy gentlemen fuck
in flower beds. I’ve convinced Thomas
not to talk in a whisper…

i polskiej:

WAKACJE W LIMHAMN

Jest tak sterylnie, że padły tu
muchy, a spasły jamnik nie warczy
na kota. Rumiani panowie pierdolą się
w grządkach. Przekonuję Thomasa,
aby nie mówił szeptem...

środa, 28 lipca 2010

Stobi – ruiny antyczne


[Eugeniusz Wilczyk]

Tak opisane jest to zdjęcie przez ojca. Data powstania, jak i w przypadku poprzednich - to także wrzesień 1969.

Stobi jest miastem odkopanym przez serbskich archeologów w latach 30. i 40. ubiegłego stulecia. Położone w miejscu gdzie rzeka Črna (Epigon) wpada do Vardaru (Axious), około 160 kilometrów na północny zachód od Salonik, na drodze biegnącej od Morza Egejskiego do Dunaju, pełniło ważną funkcję handlową i militarną. Pierwszy raz wymieniane jest w roku 197 p.n.e., ale znalezione w czasie prac archeologicznych relikty, każą jego powstanie przesunąć dalej w szóste lub siódme stulecie. W czasach rzymskich Stobi było stolicą jednej z czterech macedońskich prowincji.
Widoczny na fotografii obiekt, to prawdopodobnie fragmenty domu z IV w. n.e., który należał do rodziny żydowskich patrycjuszy (w murach jednego z pobliskich kościołów, tzw. „bazyliki centralnej” odnaleziono relikty synagogi, stojącej wcześniej na jej miejscu).

Wspomniana fotografia przez lata wisiała w pracowni ojca (była to odbitka sporządzona na papierze o rozmiarach 50x60 i pochodziła z jego pierwszej wystawy w MPiK-u).
Miałem ją więc, przed oczami wielokrotnie i muszę się tutaj wyznać, że widoczne w tym obrazie napięcie, jakie zachodzi pomiędzy dwoma kolumnami na pierwszym planie, a tymi trzema w planie dalszym (byłem wprost zafascynowany, że można tak "widzieć" fotografowany obiekt), wyznaczyło dla mnie pewien istotny kierunek myślenia o kompozycji kadru.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Wieś macedońska – okolice Skopje


Eugeniusz Wilczyk, Macedonia, IX 1969

Strasznie lubię to zdjęcie mojego ojca.
Tak jak to z wcześniejszego wpisu, powstało w czasie jego podróży do Macedonii w 1969.
Na wystawie w MPiK-u w Krakowie w 1970 (który mieścił się wtedy w podziemiach Teatru Starego) występowało w trochę innym przycięciu.
Ojciec używał enerdowskiej kamery Praktisix (z fenomenalnym obiektywem Tessar – jakość tego egzemplarza dawała porównywalne efekty do mojego hasselbladowskiego Planara) o kwadratowym formacie kadru, a zdjęcie przycinał dopiero w trakcie pracy przy sporządzaniu odbitek. Z tego co pamiętam, pracując na co dzień sixem, zawsze używał pryzmatu pentagonalnego, którego specyficzna konstrukcja sprawiała, że fotografujący widział jakieś 80% rejestrowanego na kliszy obrazu i dodatkowo wcale nie w kwadratowym kształcie.
No więc to kadrowanie na etapie pracy w ciemni, wydaje się tu całkiem uzasadnione.
Odbitka z której zrobiłem skan, była przygotowana pod kątem programu telewizyjnego, jaki miał miejsce po drugim pokazie macedońskiego cyklu ojca (1981), o ile dobrze pamiętam w salach domu kultury przy ulicy Mikołajskiej. Tak więc, kadr jest powielony na papierze matowym (żeby uniknąć blików przy filmowaniu) i dostosowany do rozmiarów formatu 18x24cm. Na wystawie był bardziej zbliżony do kwadratu.

Strasznie lubię to zdjęcie i zawsze kojarzy mi się klimatem fotografii, jakie znalazły się na wystawie „Rodzina człowiecza” ułożonej przez Edwarda Steichena.
Oczywiście nie mam bezkrytycznego stosunku do wspomnianej ekspozycji, a czytane niedawno eseje Allana Sekuli, tylko potwierdziły (czy też bliżej sprecyzowały) żywioną wcześniej rezerwę względem pompatycznego scenariusza tej kuratorskiej narracji.
Pamiętam też jednak wypowiedź Jerzego Lewczyńskiego (zamieszczoną bodajże w katalogu retrospektywnej wystawy Zofii Rydet), który wspominał, jak dużą inspiracją dla osób fotografujących w Polsce, był kontakt z tą wystawą.
Ale na razie cofnijmy się w końcówkę lat 60. ubiegłego stulecia, do domu stojącego przy ulicy Bzowej nr 17 w Krakowie, gdzie z ojcowskiego regału z albumami wyciągam katalog „The Familly of man” i z uwagą oglądam stronę po stronie (mam ten egzemplarz zresztą do dziś).
Na tej samej półce w bliskim sąsiedztwie znajdowała się także „Fotografika” Edwarda Hartwiga. Nigdy nie zapomnę ironicznego spojrzenia ojca, kiedy stając na stołku sięgałem po to opasłe tomiszcze.
Oglądałem je wielokrotnie (podobnie jak katalog wystawy Steichena), nie mogąc nigdy przeniknąć intencji autora, co zresztą pozostało mi do dnia dzisiejszego.

sobota, 24 lipca 2010

Bonarka, 29.02.2004


[Ireneusz Zjeżdżalka, z cyklu Sedymentacja, Kraków, 2004]

Jutro druga rocznica śmierci Ireneusza Zjeżdżałki.

Pod koniec lutego 2004 Eryk przyjechał do Krakowa załatwiać jakieś swoje sprawy w Zderzaku i nocował u mnie. Następnego dnia wybraliśmy się robić zdjęcia na teren nieczynnych zakładów chemicznych Bonarka (sprawdziłem w opisie negatywu - był to 29 luty). Po wejściu na teren tego postindustrialu, kiedyś dobrze widocznego od przelotowej ulicy Kamieńskiego, rozdzieliliśmy się. Eryk wyciągnął z plecaka swoją Mamiyę C330 i zniknął gdzieś w pomieszczeniach administracyjnych fabryki. Ja zapiąłem na statywie Horizona 202, z którym wtedy „eksperymentowałem” i udałem się w kierunku głównej hali, gdzie zainstalowane były kiedyś obrotowe (czy też „tunelowe”?) piece.
Po fotografowaniu pojechaliśmy na Kazimierz do baru „Endzior”, gdzie można zjeść „sękacza”, czyli kotlet z piersi kurczaka na cały talerz z rewelacyjną kapustą zasmażaną.
Zdjęcie z tej krakowskiej „sesji” znajduje się w książce Eryka „Sedymentacja” na stronie 68.
Podczas wołania swoich filmów z tej wyprawy, przypadkowo otwarłem koreks i negatywy uległy częściowemu zaświetleniu.
Fotografowany przez nas industrial, od dwóch lat już nie istnieje, a na jego miejscu powstała mega-galeria handlowa o nazwie „Bonarka”.

piątek, 23 lipca 2010

Bitola, IX 1969




Autorem tego zdjęcia jest Eugeniusz Wilczyk, mój ojciec. Fotografia wykonana została podczas jego pobytu w jugosłowiańskiej Republice Macedonii jesienią 1969. Przez długi czas, oglądając jego archiwum, myślałem, że widać tutaj Skopje, a konkretnie tą część miasta, która nie ucierpiała podczas trzęsienia ziemi z 26 lipca 1963 roku.

Tymczasem wystarczyło spojrzeć na opis po drugiej stronie odbitki, który brzmi: BITOLA – ULICZKA. Wydaje mi się, że jadąc z rodzicami na wakacje do Grecji w 1979 roku, zahaczyliśmy o to miasto i tą dzielnicę (do granicy jest zaledwie 15 kilometrów). Ojciec lubił wracać w miejsca, które fotografował i ja też mam taką skłonność.

Zapewne sfotografowane miejsce nie istnieje już w takim kształcie, bo przecież 31 lat, to kawał czasu. Było tam mnóstwo rzemieślniczych warsztatów, sklepów ze starzyzną, z dywanami, z przyprawami o mocnym korzennym aromacie, czyli taki czysty bałkański analog bez grama plastiku z wszechobecnym zapachem gnijącej papryki czy arbuzów oraz kawy parzonej po turecku.

czwartek, 22 lipca 2010

Ta nicość w sercu obrazu


Philippe Petit: Kiedy mówi Pan o przedmiocie, odnosi się to także do fotografowanego podmiotu. W ustępie poświęconym heroicznej epoce fotografii mówi Pan o podmiocie, że posiada rangę umarłego. Tymczasem dzisiaj według Pana nicość zniknęła z obrazów, z fotografii. Czy to z tego powodu nie istnieje już sztuka fotograficzna?

Jean Baudrillard: Ta historia z umarłym to po prostu myśl, że w sercu obrazu fotograficznego znajduje się figura nicości, nieobecności i nierzeczywistości. To właśnie ta nicość w sercu obrazu przesądza o jego magii. Właśnie tę nicość wygnano na wszelkie możliwe sposoby, nasycając fotografię odniesieniami i znaczeniami wszelkiego rodzaju. Na festiwalach fotoreportaży i w galeriach zdjęcia ociekają świadectwem, estetyczną czy demagogiczną czułostkowością, stereotypami podobieństwa. Istna prostytucja obrazu, tego, co on znaczy, wzięcie go w jasyr przez własną treść. W obecnym zalewie obrazów śmierć i przemoc są wszędzie, ale jest to śmierć patetyczna, ideologiczna, spektakularna – a to, co Barthes nazywa punctum, to nieobecne miejsce, ta nicość w sercu obrazu, która decyduje o jego sile, to już nie istnieje. Dla mnie jest to błąd, nawet z punktu widzenia przekazu, ponieważ żadna bieda czy zbrodnia na świecie już nas nie poruszy, jeśli odrzuciliśmy tę specyfikę. O sile obrazu decyduje symboliczna pustka. Również dlatego tak trudno jest fotografować istoty ludzkie, istoty żywe, ponieważ one same są tak bardzo obarczone znaczeniem, że jest rzeczą prawie niemożliwą wyizolowanie ich i odnalezienie tajemniczej formy ich nieobecności.*

Trochę z przekory, ale też i z szacunku dla autora teorii symulakrów, wklejam poniżej zdjęcie, zrobione w Kalwarii w sierpniu 1998 roku.




-----
* Jean Baudrillard „Rozmowy przed końcem”, Wydawnictwo Sic! s.c., Warszawa 2001, str. 122.

wtorek, 20 lipca 2010

„Kalwaria” cd.



Okładka na razie wygląda, jak powyżej.
Dopiero dzisiaj po południu skończyłem zabawę z separacją na duotony...
Tak, że transfer na ftp-a KROPKI jutro rano.
O postępach będę informować.

poniedziałek, 19 lipca 2010

„Kalwaria”



Zostały mi jeszcze 3 zdjęcia do rozbicia na duotony, potem kontrola wszystkich 105 fot – czyli rzucenie na nie „świeżym okiem”. I wstawiam je do składu książki.
No i jeszcze okładka. Projekt w zasadzie już mam, muszę tylko zapisać go w InDesignie.
Wieczorem powinienem wrzucić to wszystko na ftp-a wydawnictwa „Kropka”.
Taką mam nadzieję, że wieczorem. Będę się starał.
Uroczystości religijne w Kalwarii Zebrzydowskiej fotografowałem w latach 1995-2004.
Po pierwszym roku działania, założyłem sobie, że będę to robił minimum przez 10 lat.
Całe to działanie było dla mnie - per analogiam do literatury – jak praca nad bildungsroman.
W roku 1995 pod względem fotograficznym byłem całkowicie świeży. W 2004 kiedy ostatni raz odwiedziłem Kalwarię wiosna i latem, miałem na koncie skończony obszerny projekt dokumentalny oraz wydanie albumu „Czarno-Biały Śląsk”.
Właściwie już na początku, zdecydowałem się na fotografowanie uczestników misteriów, a nie „teatralnej” strony tamtejszych uroczystości.
Jesienią 2005 zeskanowałem wszystkie 4406 negatywy (z naświetlonych 213 filmów typu 135 i 120), dokonałem wyboru nieco ponad 100 zdjęć oraz sporządziłem układ przyszłej książki.
I zestaw ten w zasadzie się nie zmienił. Na początku tego roku porzuciłem tylko wstępny layout i zdecydowałem się na wstawienie fotografii o większych rozmiarach.

piątek, 16 lipca 2010

Płonie stodoła i iPhone


No i stodoła spłonęła. Ale nie w okolicach Radziłowa lub Jedwabnego, jak zapowiadał Rafał Betlejewski, tylko we wsi Zawada pod Tomaszowem Mazowieckim. Ponieważ był to „performance”, a nazwisko autora w informacyjnych programach telewizyjnych, poprzedza zawsze słowo „artysta”, więc czemu nie potraktować tej sytuacji kompleksowo symbolicznie? Tak samo zresztą, jak liczby 120 karteczek, co to spłonęły w stodole w Zawadzie,  na których 120 osób napisało, co ma do zarzucenia Żydom.
No więc, pomimo popularności antysemickich stereotypów w na terenie właściwie całej Polski, okolice Tomaszowa Mazowieckiego, to jednak inny „ciężar gatunkowy”, niż Łomżyńskie…
I dodatkowo, ta skromna liczba zaledwie 120 prób ekspiacji…
Na swojej stronie www.tesknie.com Betlejewski pisze, że „Był ubrany w strój nawiązujący do stroju chłopa z lat 40tych”.  Jednak po oblaniu stodoły benzyną (10 litrów) i wejściu do środka, autor przebrał się (w niebieską koszulę oraz szorty w paski), po czym wyjął zapalniczkę i podpalił jedną z karteczek, a potem rzucił ja pod drzwi, po czym „wybił deski w ścianie i wyskoczył na zewnątrz”
No to, skoro jest to sztuka i performance (o czym możemy się dowiedzieć z TVN24 i Polsat Info) potraktujmy także te momenty, jako „znaczące”, pamiętając oczywiście o „symbolice ognia” używanej tutaj przez Betlejewskiego i o tym, jak w praktyczny sposób była ona wykorzystywana np. w czasie pogromów.
Tu muszę zaznaczyć, że nie byłem w Zawadzie, a realizację akcji „Płonie stodoła” znam z wizualnych relacji, jakie znaleźć można w sieci.
I oglądając sekwencję zdjęć w Gazecie Wyborczej (autorstwa Rafała Klimaszewskiego), zwróciłem uwagę na szybkość oraz skalę działania ognia i pomyślałem wtedy o ogromie cierpień, jakich musiały doświadczyć zamknięte w stodole ofiary.
Akcja Betlejewskiego, przynajmniej intencjonalnie, nie była jednak rodzajem wizji lokalnej…
O czymś takim przekonać może portret autora, pardon! – „artysty” na tle płonącej stodoły, który umieścił na swojej stronie. Można przypuszczać, że musiał szybko pędzić do fotoreportera, żeby ta drewniana konstrukcja widoczna w portretowym tle do szczętu się nie sfajczyła.

Na youtubie jest też film z akcji, nakręcony ręką Betlejewskiego. Polecam uwadze jego końcową sekwencję, gdzie już w końcowej fazie ewakuacyjnego biegu, pojawiają się napisy:
podczas ucieczki ze stodoły
z ręki wyślizgnął mi się iPhone
spłonął w środku
proszę więc do mnie nie dzwonić.
Oponenci Rafała Betlejewskiego wytykają często jego akcjom oraz performance’om copywriterstwo i… niestety jest tu coś na rzeczy.

niedziela, 11 lipca 2010

Przerwa techniczna


na malowanie mieszkania. I tak, kiedy stałem na drabinie z pędzlem w ręku, cały czas nie dawał mi spokoju obraz Het Laantje van Middelharnis ze zbiorów National Gallery w  Londynie, autorstwa Meindert Hobbema (wracałem do niego kilka razy podczas zeszłorocznego pobytu w Londynie). Sposób w jaki to płótno z 1689 roku przedstawia tytułową aleję, obsadzoną wysmukłymi drzewami (centralna kompozycja, ziemia i niebo w proporcjach 1:2), wydaje się być bliski fotograficznemu kadrowaniu i w przypadku dokonań tego ucznia Jacob van Ruisdela jest też wyjątkowy, ponieważ inne jego pejzaże, mają dość typową dla epoki - a co za tym idzie – przewidywalną konstrukcję.

piątek, 2 lipca 2010

JEDYNIE DZIECI ŚREDNICH OŚRODKÓW PRZEMYSŁOWYCH


Krzysztof Jaworski

JEDYNIE DZIECI ŚREDNICH OŚRODKÓW PRZEMYSŁOWYCH

Wiejskie dzieci pozdrawiają
przejeżdżające pociągi przyjaznym machaniem
wyciągniętej dłoni.

Miejskie dzieci wyciągają
w stronę podróżnych wyprostowany
palec środkowy.

Jedynie dzieci
średnich ośrodków przemysłowych
wiedzą co jest grane:

- stoją na nasypach
i pokazują pasażerom swe wypięte tyłki.

Patrzę jak wiatr je omywa i unosi w nicość.
Zamknięty w brudny metal, spoza brudnych szyb,
ocieram łzę nad młodością, która
przemija, jak wypięta dupa
w oknie wagonu.

Kim jestem? Skąd przybyłem? Dokąd zmierzam?
Wszystko mam napisane na bilecie.


Bytom-Bobrek, 12.11.01

-----

Zacytowany wyżej wiersz Krzysztofa Jaworskiego oraz zdjęcie pochodzą z naszej wspólnej książki "Kapitał" (str. 48 i 49).
"Kapitał" w wersji niemieckojęzycznej (tłumaczenia Tomasza Sosińskiego), czyli "Das Kapital" można nabyć w Pigasus-Gallery, Torstr. 62, 10119 Berlin.

czwartek, 1 lipca 2010

Andreas Feininger w MCK w Krakowie


Drugiego lipca, czyli już jutro w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie otwiera się wystawa pt. „Andreas Feininger. Nowy Jork, lata czterdzieste”. Zgodnie z tytułem mają być na niej zaprezentowane nowojorskie 94 fotografie Feiningera, co na pewno będzie wydarzeniem godnym uwagi, szczególnie, że jest to zestaw prezentowany wcześniej w Berlinie (Bauhaus – Archiv Museum für Gestaltung, 18.02-18.05.2010). A mnie przy tej okazji przyszły na myśl, kolorowe prace tego fotografa (kojarzonego głównie jednak z techniką monochromatyczną), które jakiś czas temu znalazłem w zdygitalizowanych archiwach Biblioteki Kongresu USA, w dziale barwnych diapozytywów, wykonywanych na zlecenie Office of War Information. Warto rzucić okiem.
  
Andreas Feininger, Carr Fork Canyon as seen from the "G" Bridge, Bingham Copper Mine, Utah. Nov. 1942.

Andreas Feininger, Columbia Steel Co. at Geneva, Utah. Nov. 1942
 
 Andreas Feininger, Bingham Canyon, Utah. Nov. 1942