Grzegorz Wróblewski w najnowszym wpisie na swoim blogu MATRIX bardzo celnie scharakteryzował pewien, coraz bardziej dający znać o sobie młodoliteracki fenomen. Myślę, że warto zapoznać się z jego głosem, do czego Państwa niniejszym zachęcam, wklejając poniżej fragment matrixowego posta!
Co zrobić z tymi nieszczęsnymi procentami? Dla mnie to
bardziej kwestia cywilizacyjna, coś dotyczącego psychologicznej (ekonomicznej?)
kondycji wspólnoty (made in PL)… Jasne, trzeba walczyć z patriarchatami (i
agresywnymi matriarchatami również!). Gangbang powinien być zakazany. Ale wtedy
przeniósłby się z domów kultury do drapiącej w łydki krainy jałowca. Wprowadzić
postulowany, sztuczny podział 50:50% – w konkursach poetyckich/prozatorskich,
jurorowaniu, publikacjach, w redakcjach pism, na festiwalach, przy rozdawaniu
laurek i medalionów? Dla mnie to mogą być nawet proporcje 99:1 (czy dowolne
inne) na korzyść dziewczyn. Wszystko jedno! I tak mielibyśmy do czynienia z
ponurą grafomanią i z tradycyjnym rozdaniem kart, z określonymi aktywistami
przy wodopoju. Podczas tej „debaty” w pismach online i na FB, ktoś zwrócił
uwagę na dość znaczną obecność doktorantek komentujących naszą super-ambitną
lirykę. Udupiono go wtedy dość konkretnie, żeby nie mieszał kwestii ilości
kobiet/mężczyzn, zajmujących się krytyką literacką, z ilością/proporcjami
samych piszących-publikujących wiersze. Oczywiście nie chodziłoby tu o jakieś
zasadnicze roszady. W krytyce też zapewne mamy do czynienia z przewagą facetów.
Chodzi o jeszcze inne „intrygujące” zjawisko. Klany/klony działają dość
sprytnie! Model nie jest jakiś przybunkrowany, każdy o tym doskonale wie… Co
druga doktorantka/doktorant zaczynają zazwyczaj od pisania recenzji (pod
bacznym okiem swoich ukochanych habilitantek/habilitantów czy
profesorek/profesorów, „docentów”, jak ich z zadumą określano na Dolnym
Mokotowie), a następnie… sami zaczynają produkować poezję & prozę
(oczywiście „eksperymentalną”). Jako początkujące krytyczki/krytycy (potem
stają się coraz bardziej rozpoznawani w środowisku), jako ludzie jakoś tam odpowiedzialni
za kariery artystyczne poetek/poetów, mają genialną pozycję startową. Są
nietykalni. Tworzą poezję i ją jednocześnie dołują (bądź namolnie liżą). Na
temat ich własnej poezji/prozy wypowiadają się (reguła gry) zaprzyjaźnione
doktorantki/doktoranci (promotorki/promotorzy). Nie chodzi mi o jakość
produkcji (przykładów jest tak dużo, że nie mamy tu po co dochodzić do
kwadratowych wniosków), czy o jakiś inny „zakaz”. Myślę jednak, że jeśli w tak
konkretny sposób (statystyka, socjologia) chciałoby się zbadać proporcje
kobiet-mężczyzn na literackim rynku, to analogicznie powinno się dokonać innej,
dość prostej łamigłówki. Sprawdzić, ile osób zajmujących się krytyką,
jednocześnie trudni się poematami (czy plagiatami Kosmosu). Mielibyśmy chyba odjechane rezultaty.
Doktorantki-doktoranci-promotorki & promotorzy-złote-wstążki, poetki bez
wąsów i poeci z brodami-jałowiec. To ci
sami ludzie… Grupa 200-201,5 (?) cholernie zaangażowanych/progresywnych,
rozbijających czołem lodowce osób, tak dzielnie i nowatorsko działających na
rzecz polskiej poezji współczesnej. Zupełnie jak u Jelcyna (rymy) – Rodzina.
Podobny krajobraz istnieje prawdopodobnie w każdym zakątku globu, nie można
jednak o tych wszystkich mechanizmach zapominać. I w ten okrutny sposób możemy
bawić się ciągle. Idzie zima, a śniegu ni ma. Taki tego rezultat.