Dotarł do mnie w końcu album „Polski Outdoor” (prezent urodzinowy) i od razu pożałowałem. A mogłem wybrać „Juliusza Cezara” w interpretacji Marca Minkowskiego…
Co za…
Co za (tu przesunął mi się w myślach peleton deprecjonujących określeń)!
Setki nędznych fotografii zrobionych jakąś ewidentnie kiepską cyfrówką (najczęściej w opcji krótkiego tele).
Setki słabych zdjęć, w których nie istnieje kompozycja, a balans barw jest wypadkową ustawień fabrycznych i czystego przypadku.
I chociaż autorzy tej książki, Elżbieta Dymna i Marcin Rutkiewicz zarzekają się, że ich projekt ma „społeczne przesłanie” i że nie są ani fotografami (no cóż, to widać), ani tym bardziej artystami (widać to jeszcze wyraźniej), to paradoksalnie layout ich albumu raczej w kierunku „sztuki” aspiruje… Bo ta nieudolna dokumentacja polskiej reklamy zewnętrznej, na stronach wydanej właśnie książki pojawia się z wklejonymi komputerowo przetarciami i przylepcami. Może ktoś mi wyjaśni - po jaką cholerę te dizajnerska tandeta?
I chociaż autorzy tej książki, Elżbieta Dymna i Marcin Rutkiewicz zarzekają się, że ich projekt ma „społeczne przesłanie” i że nie są ani fotografami (no cóż, to widać), ani tym bardziej artystami (widać to jeszcze wyraźniej), to paradoksalnie layout ich albumu raczej w kierunku „sztuki” aspiruje… Bo ta nieudolna dokumentacja polskiej reklamy zewnętrznej, na stronach wydanej właśnie książki pojawia się z wklejonymi komputerowo przetarciami i przylepcami. Może ktoś mi wyjaśni - po jaką cholerę te dizajnerska tandeta?
W poprzednim poście pisałem o roli świadomości wizualnej w przypadku robienia zdjęć. No więc, w konkretnym przypadku Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza możemy mówić o całkowitym braku tejże. Łatwość fotografowania, jaką oferują cyfrowe „małpki”, nie przekłada się bezpośrednio na jakość rejestrowanych obrazów. Ciągle niezbędna jest osoba pośrednicząca w tym procederze, która stara się zapanować nad kształtem kadru, a potem dokonuje jeszcze selekcji zapisanych klatek. Owszem, autorzy omawianego wydawnictwa wykonali też pewien proces myślowy. Np. starali się ułożyć obrazy na zasadzie typologii, jednak w tym porządkowaniu, nie dostrzegli niestety, typologizujących elementów na poziomie czysto wizualnym, jeszcze w trakcie wykonywania zdjęć, czy też w momencie, gdy przyszła im do głów idea tego cyklu.
Tak więc np. tableau ze strony nr 6, gdzie w rozmaitych wariantach pojawia się dość często spotykana nazwa polskich sklepów, zaczynająca się od słowa „świat” (ŚWIAT PIWA, ŚWIAT URODY, ŚWIAT BAWEŁNY I LNU, ŚWIAT TOREBEK… etc), pod względem – że się tak wyrażę - „fotograficznego obrazowania” leży na obu łopatkach, a szkoda, bo sam pomysł fajny, prosty i posiadający spory potencjał metaforyczny. Taki album, mający jak chcą jego autorzy, „społeczne przesłanie” i dotyczący sposobu funkcjonowania reklamy w przestrzeni publicznej (to znaczy jej nadmiaru), mógłby spokojnie składać się z samych sekwencji obrazów. Oczywiście, nie mogły by to być zdjęcia, jakie możemy oglądać na stronach „Polskiego Outdooru” Dymnej i Rutkiewicza.
Zresztą autorzy książki chyba sami nie bardzo wierzą w moc swoich fotografii, ponieważ na końcu albumu umieszczają komputerowe kolaże, przedstawiające Bramę Brandenburską, Colloseum, czy Akropol, z doklejonymi bilbordami i banerami. Łopatologiczność tego chwytu jest porażająca (choć szczerze powiedziawszy, do pierwszej z wymienionych lokalizacji, dodałbym to i owo).
Tak więc np. tableau ze strony nr 6, gdzie w rozmaitych wariantach pojawia się dość często spotykana nazwa polskich sklepów, zaczynająca się od słowa „świat” (ŚWIAT PIWA, ŚWIAT URODY, ŚWIAT BAWEŁNY I LNU, ŚWIAT TOREBEK… etc), pod względem – że się tak wyrażę - „fotograficznego obrazowania” leży na obu łopatkach, a szkoda, bo sam pomysł fajny, prosty i posiadający spory potencjał metaforyczny. Taki album, mający jak chcą jego autorzy, „społeczne przesłanie” i dotyczący sposobu funkcjonowania reklamy w przestrzeni publicznej (to znaczy jej nadmiaru), mógłby spokojnie składać się z samych sekwencji obrazów. Oczywiście, nie mogły by to być zdjęcia, jakie możemy oglądać na stronach „Polskiego Outdooru” Dymnej i Rutkiewicza.
Zresztą autorzy książki chyba sami nie bardzo wierzą w moc swoich fotografii, ponieważ na końcu albumu umieszczają komputerowe kolaże, przedstawiające Bramę Brandenburską, Colloseum, czy Akropol, z doklejonymi bilbordami i banerami. Łopatologiczność tego chwytu jest porażająca (choć szczerze powiedziawszy, do pierwszej z wymienionych lokalizacji, dodałbym to i owo).
Autorzy „Polskiego Outdooru” na pewno wątpią w siłę swoich fotografii, bo oprócz wspomnianej wcześniej łopatologii wizualnej, zamieszczone w albumie obrazy często, gęsto przeplatają odautorskimi komentarzami, wypowiedziami architektów i urbanistów (to akurat jest uzasadnione, choć nie wiem, czy teksty te nie powinny stanowić posłowia książki), ale także niestety i w przeważającej raczej objętości, naszych wielce „zatroskanych” celebrytów nauki, mediów oraz kultury.
Na koniec, żeby uniknąć nieporozumień, jedna istotna sprawa.
Z wagą problemu i zasadniczymi postulatami, jakie można znaleźć w książce Elżbiety Dymnej i Marcina Rutkiewicza, w pewnej mierze się zgadzam. Dręczy mnie jednak pytanie, dlaczego zdjęcia opublikowane w ich albumie, są tak porażająco słabe? Bo jeżeli poziom tych fotografii odzwierciedla plastyczne upodobania dwójki autorów, to aż się boję myśleć, jaką wizję „publicznej przestrzeni"” mają oni w swoich głowach. I nie jest to bynajmniej obawa bezpodstawna, bowiem na końcu omawianego wydawnictwa, anonsowana jest ich kolejna pozycja albumowa pt. „Polski streetart”.
I jeszcze. Myślę, że w gruncie rzeczy ta oblepiona reklamami współczesna polska rzeczywistość, paradoksalnie posiada pewnego rodzaju atrakcyjność wizualną (co na swój sposób dostrzegł np. Zbigniew Tomaszczuk w cyklu „Sweet Poland”). Kiedy oglądam amerykańskie zdjęcia sprzed 80 lat, przedstawiające ówczesne miasta, zauważam spore analogie. Wydaje mi się, że seria fotografii Walkera Evansa, wykonana w Alabamie w latach 1935-36, też w jakiejś mierze dotyka problemu ówczesnej reklamy zewnętrznej, ale zdjęcia te wyraźnie „różnią” się od obrazów zarejestrowanych, przez autorów „Polskiego outdooru”. Obserwowanie w wizjerze aparatu współczesnego polskiego pejzażu, niewątpliwie zaśmieconego przez bilbordy, banery i wszelkiej maści szyldy, nie musi prowadzić wcale do subwersji w śmieciarską estetykę kadru.
I jeszcze. Myślę, że w gruncie rzeczy ta oblepiona reklamami współczesna polska rzeczywistość, paradoksalnie posiada pewnego rodzaju atrakcyjność wizualną (co na swój sposób dostrzegł np. Zbigniew Tomaszczuk w cyklu „Sweet Poland”). Kiedy oglądam amerykańskie zdjęcia sprzed 80 lat, przedstawiające ówczesne miasta, zauważam spore analogie. Wydaje mi się, że seria fotografii Walkera Evansa, wykonana w Alabamie w latach 1935-36, też w jakiejś mierze dotyka problemu ówczesnej reklamy zewnętrznej, ale zdjęcia te wyraźnie „różnią” się od obrazów zarejestrowanych, przez autorów „Polskiego outdooru”. Obserwowanie w wizjerze aparatu współczesnego polskiego pejzażu, niewątpliwie zaśmieconego przez bilbordy, banery i wszelkiej maści szyldy, nie musi prowadzić wcale do subwersji w śmieciarską estetykę kadru.
Ale to kwestia świadomości wizualnej między innymi.
Walker Evans, Roadside Cafe, Alabama 1936