Kalwaria Zebrzydowska 20.08.2000
Prawie od dwóch tygodni siedzę przed ekranem komputera i obrabiam zdjęcia z Kalwarii. Jeździłem tam dwa razy do roku przez 10 lat (od 1995 do 2004) fotografować uroczystości Wielkiego Tygodnia wiosną i maryjne święto w sierpniu. Wybrany materiał i układ książki mam właściwie gotowy od jesieni 2006, kiedy zeskanowałem wszystkie negatywy, jednak całkiem niedawno - gdy pojawiła się realna możliwość wydania albumu przez wrzesińską Kropkę, co powinno nastąpić w połowie tego roku - zmieniła mi się wizja layoutu i zwiększyły rozmiary zdjęć, więc muszę wszystko obrobić od nowa.
Ślęczę od kilkunastu dni przed ekranem i przy pomocy photoshopa robię to, co jeszcze pięć lat temu wykonywałem w ciemni (kiedy ją jeszcze miałem w swoim mieszkaniu) podczas naświetlania i częściowego doświetlania fotograficznego papieru. Efekt końcowy obu tych technik jest w zasadzie taki sam, chociaż sama praca różni się zdecydowanie. Powiększam więc pewne partie obrazów, aż do momentu, kiedy fizjonomie uczestników religijnych uroczystości w Kalwarii, zaczynają składać się wyłącznie z kwadracików o różnym natężeniu szarości, zmieniam ich kontrast i jasność, lub w pewnych partiach wracam do poprzedniego stanu, używając „pędzla pamięci” - genialnego narzędzia o mocno symbolicznie przy tym nazwie. Patrzę codziennie na te pikselowe twarze i coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że spoglądam prosto w oczy tego, co… nieodwołalne.
Nie miałem jakoś nigdy serca dla książki Rolanda Barthesa „Światło obrazu”, a zaproponowane przez badacza terminy w rodzaju „studium” czy „punctum” (tak chętnie przytaczane w rodzimych rozprawach naukowych), wydawały mi się sztuczne i naciągane. Z prawdziwą irytacją przyjmowałem rozdział 38, gdzie autor nazywa fotografów „agentami Śmierci”. Tymczasem moje ostatnie doświadczenie obcowania z fotograficznymi wizerunkami uczestników kalwaryjskich uroczystości, każe mi z większą życzliwością patrzeć na pierwszy akapit tej części rozprawy Barthesa. Pozwolę sobie go przytoczyć poniżej:
Wszyscy ci młodzi fotografowie, biegający po świecie w poszukiwaniu aktualności, nie wiedzą że są agentami Śmierci. Jest to sposób, w jaki nasz świat przyjmuje Śmierć. Fotograf jest tu, można powiedzieć, profesjonalista zaprzeczającego śmierci alibi, którym jest gwałtowność życia. Gdyż biorąc rzecz historycznie, Fotografia musi mieć jakiś związek z „kryzysem śmierci”, rozpoczynającym się w drugiej połowie XIX wieku. Jeśli chodzi o mnie, wolałbym, aby zamiast umieszczać ciągle powstanie Fotografii w kontekście społecznym i ekonomicznym – pytać także o związek antropologiczny między śmiercią i nową formą obrazu. Śmierć musi mieć przecież jakieś miejsce w społeczeństwie. I jeśli nie ma jej już (lub dzieje się to w mniejszym stopniu) w religijności, musi znajdować się gdzie indziej. Jest więc może w tym obrazie Fotografii, który produkuje Śmierć pragnąc zachować życie. Fotografia – współczesna zanikaniu rytuałów – byłaby może odpowiednikiem, wtargnięcia w nasze nowoczesne społeczeństwo Śmierci symbolicznej, pozareligijnej, pozarytualnej, rodzajem nagłego zanurzenia się w Śmierci dosłownej. Paradygmat Życie/Śmierć redukuje się do prostego dźwięku migawki, który oddziela pozę początkową od końcowego kawałka papieru.
Kalwaria Zebrzydowska 17.08.2003