Sinéad Morrissey
Barwne fotografie carskiej Rosji
Ponieważ tyle tu barw - fioletów, zieleni, błękitów, żółcieni, mosiądzów, czerwieni -
tam gdzie się ich nie spodziewamy, wieśniacy Prokudina-Gorskiego wyglądają raczej
jak my w przebraniu, niż jak oni sami, raczej pozują w wydzielanej im porcjami przeszłości,
niż odrywają się od roboty. Dziewczynki wydają się jakby niedopasowane,
w za dużych strojach, wciśnięte w to, co zostało po rozgrabieniu kufrów
wędrownej trupy, Siedmioletnie, a już stare, z łokciami od siebie, poważne jak komornik,
w warstwowych spódnicach, tak buraczanych, jakby je maczano w barszczu,
trzymają przed sobą porcelanowe talerze leśnych jagód w rozmaitych odcieniach -
irys, fuksja, śliwa - które rykoszetują, by następnie się zrymować
z chustkami w kwiaty, plisami fartuchów, guzikami, bluzkami, mankietami
nurzanymi w barwnikach, o jakich się nam nie śniło. Na pewno im jest niewygodnie -
a może są uparte i stoją bez ruchu po niewłaściwej stronie stulecia,
odmawiając włożenia spodni? Szkarłatna koszula na grzbiecie mężczyzny
wspartego na łopacie przed odkrywką żelaza, burłacy, drwale
i grupki rzecznych przewoźników w kubrakach barwy kaczych jajek,
zamieniają „Robotników na Wołdze, 1905‟ w sąsiedni pokój, gdzie wejdziemy
i nic nasz szczególnie nie zdziwi. Zobacz, jakie mam buty - mówi brygadzista,
zawadiacko ustawiając jedną nogę skosem. Od chustki na głowie jego żony płonie łąka.
A jeśli niektórzy, ponieważ są bogatsi i żyją w mieście albo naśladują
królową Wiktorię i jej zgubne czernie, zwalczyli swoją widmową naturę,
ukazując się nam ze ściśniętą talią i w ciemnych strojach, to budynki z tyłu
za nimi odmówiły: całe ulice w perłowym różu i pudrowym błękicie wznoszą się
ze środka fotografii, bijąc w swe radykalne dzwony na wiele mil w około.
Nad Gołodnoj Stiepiu, czyli nad Stepem Głodowym, dołącza także pogoda: to niebo
w barwie o połowę bledszej od fotografowanej, dwa odcienie jaśniejszej niż lazuryt
i, jak okiem sięgnąć, bez śladu chmur, jest niczym dotycząca Izmaela boska obietnica dana
kobietom, które pod tym niebem sierpami żną łąkę. Taszkient, Archangielsk, Samarkanda.
Tu się zatrzymał na chwilę en route (w tym okresie dla niego stan permanentny)
i wykonał nieczęsty autoportret: w kapeluszu, pod wąsem, w okularach, szczupły,
Naczelny Fotograf Cara. Widać, że już go pochłania
myśl o ciemni w wagonie, prezencie od samego Mikołaja,
gdzie trzy magiczne filtry jego nowej magicznej latarni przybliżą mu to, co było.
Tę właśnie babuszkę tego właśnie wieczoru na tym właśnie ganku,
która tego właśnie lata przędzie motek wełny. Jutro wieczorem bania.
Rano rozdzieje się z ubrań, które posiada, łącznie z onucami,
i owinie w zapasową koszulę, zagotuje kocioł wody, wypierze i wybije do czysta
brzozowym kijem, a potem wywiesi na skos przez ogród, by schły do wieczora,
jak flagi krajów na którymś kontynencie, tak że kiedy potem jej włosy będą
już oczyszczone z pyłu, a wszystkie pory otwarte, żadna nieupragniona rzecz nie dotknie jej skóry.
[Wiersz w przekładzie Magdy Heydel z książki: Sinéad Morrissey, O równowadze, Instytut Kultury Miejskiej, Gdańsk 2019, s. 97-99.]