poniedziałek, 14 listopada 2016

Montreal

Piotr Bratkowski

 Montreal

                     Love me because nothing happens
                                                                    L. Cohen

W Montralu, jak pisze Leonard Cohen,
również nic się nie dzieje. Zaczyna się
dzień. Zachmurzenie umiatkowane ze skłonnością
do burz i opadów przelotnych.
Te same twarze. Piję piwo
W restauracji "Harenda", słucham,
jak znajomi rozmawiają o Paryżu. Z konieczności
występuję z pozycji patrioty - nie byłem nigdy
w Paryżu, ani nawet w Montrealu,
w którym podobno również nic się nie dzieje.
Coraz więcej czytam, wszędzie jest podobnie.
Ulice dalekich metropolii przypominają
wielką dzielnicę dworcową. Dlaczego Peru
skurwiło się i dlaczego nie mogę zasnąć.
Po piwie bolą nerki. Mam dwadzieścia lat
i od dawna nie pisałem wierszy. Przedwczoraj
spłonął centralny dom dziecka, czytam
o kolejnym nieudanym zamachu na prezydenta Forda.
Nie mam dokąd pójść dziś wieczorem,
poezję ubrano w kremplinową suknię,
poezja jest w wilgotnych dłoniach tłustych urzędniczek.
W barze kawowym "Poziomka" Edward Stachura
mówi poemat "Kropka nad Ypsylonem". Zapewne
biorą go za szaleńca. Mówimy też o szynce, że 
jest metaforą. Być może szynka jest metaforą Montrealu,
w którym przecież również nic się nie dzieje.
A jednak wciąż toczy się wojna. Między poetami
a pracownikami wyższej użyteczności państwowej. Między
Bobem Dylanem i Małym Władziem z Chicago.
Próbuję śpiewać:
W dniach szóstego czerwca stała się ta chwila
Roberta Kienedego kula go zabiła.
Mam coraz mniej znajomych, coraz mniej przyjaciół.
Życie przytrafia się innym - w tandetnych filmach
i w Montrealu, o którym wiem tylko tyle, że jesienią
okrywa go mgła. Czytam "Dziennik" Witolda Gombrowicza
mimo, że minął kolejny rok - perspektywy wciąż
nie zamykają się w nie dopitej szklance piwa.
Miasto jest martwe, nadchodzi noc,
ścieżką bezsenności skradają się wilki.

                                                                       wrzesień 75

[Obchodzone niedawno gremialnie na facebooku rytuały pogrzebowe po śmierci Leonarda Cohena (myślałem, że w końcu puszczę pawia od tych wszystkich żenadnych wynurzeń...) przypomniały mi o tym wierszu Piotra Bratkowskiego z jego debiutanckiego tomu Strefa skażeń (MAW, Warszawa 1983). To jeden z moich ulubionych tekstów ze wspomnianej książki, w której można znaleźć także grafiki Piotra Młodożeńca!]