Na Miły Bóg! Na zdjęciu tym dostrzegam kilku „ludzi”...
Na tym drugim natomiast już nie. Ale kto wie, co by się stało, gdybym miał do dyspozycji oryginalną odbitkę i zaczął oglądać ją przez szkło powiększające?
Wojciech Zawadzki z cyklu Moja Ameryka, Wałbrzych, ok. 1999-2001 r. 35x28cm, technika: fotografia (za katalogiem: Galerii Sztuki BWA w Jeleniej Górze, wrzesień-październik 2003)
Tak w ogóle, piękne zdjęcia!!!
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem fotografie Wojciecha Zawadzkiego, pochodzące z cyklu „Moja Ameryka”, a miało to miejsce w 1998 roku na zbiorowej wystawie zorganizowanej przez Fundację Turleja w Krakowie, stanąłem jak wryty...
Potem mój entuzjazm dla tego podejścia w fotografii jednak osłabł, niemniej jednak o wałbrzyskich zdjęciach Zawadzkiego oraz o krajobrazie, który przedstawiają, napisałem w 2004 roku felieton dla pisma „Opcje” zatytułowany „Odkrywanie Ameryki” właśnie:
ODKRYWANIE AMERYKI [Opcje nr 1/2 (54/55) 2004, str. 194-195]
ODKRYWANIE AMERYKI [Opcje nr 1/2 (54/55) 2004, str. 194-195]
To było chyba jakoś na początku lat siedemdziesiątych. Pośpieszny pociąg do Jeleniej Góry opuścił już dawno Wrocław i mknął przez łagodne wzniesienia pogórza Sudetów. Wagony pochylały się lekko na łukach zakrętów, koła zgrzytały, to znów dudniły donośnie w kratownicach wiaduktów. Przyroda za oknem była zjawiskowa! Potężne liściaste drzewa o srebrnych pniach i konarach, najwyraźniej były władcami tego terenu. Pasażerowie leniwie stali na korytarzach, w otwartych oknach pęd podróży szarpał brunatne firanki z napisem PKP. W pewnym momencie wagony opuściły królestwo buków i skład zwalniając prędkość zaczął się toczyć po wysokiej skarpie, z której zobaczyłem ulice nieznanego miasta. Dziewiętnastowieczne kamienice widoczne w dole pomalowano w jaskrawe, choć teraz przybrudzone już mocno kolory. Ustawione amfiteatralnie na zboczach dolin domy, otaczające je ulice, mosty i wiadukty, przypominały trochę kolejową makietę z enerdowskich folderów kolejki PIKO.
Po krótkim postoju na stacji “Wałbrzych Miasto”, skład wjechał w krajobraz czysto industrialny. Wagony mijały teraz wolno przysadziste hałdy i brudne tafle osadników, na kratownicach wież kopalni wirowały olbrzymie koła maszyn wyciągowych, kominy wyrzucały w górę kłęby czarnego dymu, a nad torami raz po raz sunęły zawieszone na linach zasobniki z węglem. I nagle wszystko to urwało się, a skład pociągu pośpiesznego relacji Kraków Gł.-Jelenia Góra, wjechawszy znowu w krainę drzew o srebrnych pniach i konarach, wyraźnie zaczął nabierać prędkości. Wagony pochylały się lekko na łukach zakrętów, koła zgrzytały, pęd podróży szarpał brunatne firanki z napisem PKP, a pasażerowi tłumnie zaczęli się gromadzić przy otwartych oknach. Bo oto nagle, dosłownie w mgnieniu oka, z zarośli wyłoniły się ciągi betonowych konstrukcji. Ale jeszcze wcześniej zobaczyłem ogień, ogień i dym. Całe królestwo ognia i dymu nad szeregami baterii koksowniczych. Jaskrawożółte płomienie raz po raz wymykały się zza stalowych drzwi piecy i tańczyły nad rdzewiejącą maszynerią. Siwy gryzący dym wypływający z dwuszeregu kominów owinął się wokół pędzących wagonów, zostawił trochę swej obecności w ich wnętrzu i wolno poszybował w stronę łagodnych wzniesień pogórza Sudetów.
Nie bardzo pamiętam Jelenią Górę z tamtego czasu. Dopiero piętnaście lat później dość dobrze poznałem to miasto. Pracowałem wtedy w prywatnej firmie zajmującej się konserwacją i odbudową zabytkowych obiektów. Zbliżający się wielkimi krokami upadek realsocjalizmu, był świetnym momentem do robienia małpich interesów. Nikt nie znał dokładnej wartości pieniądza, a upadające na oczach państwowe przedsiębiorstwa (mające we władaniu owe wiekowe obiekty) dysponowały kolosalnymi funduszami remontowymi. Lokalni konserwatorzy zabytków i urzędnicy miejscy, najwyraźniej siedzieli w kieszeni mojego szefa i bez zmrużenia oka akceptowali, podsuwane do podpisania kosztorysy. Front robót firmy był ogromny. W ciągu kilku lat zjeździłem tam i z powrotem teren w promieniu 30-40 kilometrów wokół Jeleniej Góry. Jeżeli samo miasto, a szczególnie jego peryferyjne dzielnice, sprawiały wrażenia pejzażu mocno zahibernowanego, to co powiedzieć o tych wszystkich miasteczkach, miejscowościach i osadach Kotliny Jeleniogórskiej?
To było niezwykłe doświadczenie! Czułem się trochę jak zagubiony uczestnik “misji w czasie”. Katując auto na tamtejszych krętych, dziurawych i wąskich drogach, trafiałem w miejsca, które zachowały swój pierwotny wygląd sprzed kilkudziesięciu lat! Ciągle mam przed oczami te opuszczone zbory protestanckie w zaroślach dzikiego bzu, witryny sklepów o czysto “przedwojennym” wyglądzie, szyby opuszczonych kopalni, archaiczne kominy fabryczek w dolinach górskich rzek, małe budynki stacji kolejowych przy zamkniętych już trasach, czy wreszcie te mocno podupadłe domy w willowej dzielnicy Jeleniej Góry w “kurortowym” stylu i mieszkańców tego terenu, ciągle posługujących się dialektami z kresów wschodnich. Wszystko to nadal doskonale pamiętam i tym większe było moje zdumienie, kiedy na wystawie Wojciecha Zawadzkiego pt. “Moja Ameryka” w bielskiej Galerii Fotografii B&B zobaczyłem ponownie te tak dobrze znane mi miejsca, lecz… pojawiły się one na zdjęciach wykonanych całkiem niedawno, bo w latach 1997-2003.
Fotografując Jelenią Górę i Wałbrzych Wojciech Zawadzki posłużył się metodą najprostszą i zarazem najlepszą. Jego zdjęcia wykonywane wielkoformatową kamerą na czarno białych materiałach mają trafną, nieskomplikowaną i przejrzystą kompozycję. Ich autor świadomie wybiera jesienną lub zimową aurę, kiedy zazwyczaj światło jest mocno rozproszone, co doskonale wpływa na oddanie bogatej skali tonalnej motywu na monochromatycznych kliszach. Fotografie Zawadzkiego na pewno można rozpatrywać w kategoriach dokumentalnego zapisu, chociaż ich autor nie sporządza jakiejś bardziej ściśle zaplanowanej inwentaryzacji wspomnianych terenów Dolnego Śląska. Widać wyraźnie, że to raczej wizualny kształt pewnych motywów lub miejsc przyciąga uwagę fotografa, jak choćby to podwórko kamienicy w centrum Jeleniej Góry pojawiające się na kilku kadrach, lub (pracująca wówczas jeszcze i dymiąca obficie) koksownia Chrobry w Wałbrzychu. Posługując się metodą prostej fotograficznej rejestracji, Wojciech Zawadzki (mniej lub bardziej świadomie) odwołuje się też tutaj do funkcji ludzkiej pamięci, gromadzącej obrazy.
Ponieważ zdjęcia te po raz pierwszy prezentowane były razem z cyklem Andrzeja Jerzego Lecha pt. “Ameryka” (zrealizowanym faktycznie w USA, również wielkoformatową kamerą), tytuł wybrany przez Zawadzkiego wydaje się być prosty, zrozumiały, choć także mocno przekorny. Fotograficzna działalność tego mieszkającego w Jeleniej Górze artysty, jest przecież pewnego rodzaju “odkrywaniem Ameryki” na polskim gruncie. Fotografia dokumentalna nigdy nie była w naszym kraju zbyt popularna i raczej nie mówi się o niej w kategoriach sztuki. Podczas gdy większość rodzimych fotografów, pardon! fotografików męczy artystycznego konia, starając się przemycić do tego dokumentalnego przecież medium, estetyczne rozwiązania pożyczone (lub gwałtem wyrwane!) ze sztuk plastycznych, Wojciech Zawadzki robi “zwyczajne” i niezwykłe zarazem zdjęcia Jeleniej Góry lub Wałbrzycha. I o to właśnie chodzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Żeby zamieścić komentarz, trzeba się po prostu zalogować na googlu i przedstawić.