piątek, 16 sierpnia 2013

Miłosierdzie

Philip Levine

Miłosierdzie

Statek, który osiemdziesiąt trzy lata temu przywiózł
moją matkę na Ellis Island, nazywał się "Miłosierdzie".
Matka pamięta, że próbowała jeść nieobranego
banana i że po raz pierwszy widziała pomarańczę
w rękach młodego szkockiego marynarza, 
który dał jej kawałek, wytarł jej usta
czerwoną chustą i nauczył słowa "pomarańcza",
powtarzając je cierpliwie kilka razy.
Długa jesienna podróż, dni pociemniałe
od czarnej wody uspokajającej się z nadejściem nocy,
potem pustka jak okiem sięgnąć
i niezmierzona przestrzeń mknąca na krańce
świata. Modliła się po rosyjsku i w jidysz
o odnalezienie rodziny w Nowym Jorku, modlitwy
niewysłuchane, niezrozumiane lub może zlekceważone
przez wszystkie te moce, które przeganiały fale ciemności, 
zanim się obudziła, i utrzymywały "Miłosierdzie" na wodzie,
podczas gdy ospa szalała wśród pasażerów i załogi,
dopóki zmarłych nie pochowano w morzu, odmawiając
dziwne modlitwy w niezrozumiałym dla niej języku.
"Miłosierdzie", jak przeczytałem na pożółkłych stronach
książki, którą znalazłem w pokoju bez okien
w bibliotece na Czterdziestej Drugiej Ulicy,
stało trzydzieści jeden dni z dala od brzegu,
z powodu kwarantanny, zanim pasażerowie zeszli
na ląd. Tam kończy się ta historia. Inne statki
przypłynęły, "Tancred" z Glasgow, "Neptun"
pod duńską banderą, "Umberto IV",
lista ciągnie się całymi stronami, listopad ustępuje
zimie, morze uderza w ten obcy brzeg.
Włoscy górnicy z Piemontu kopią
pod miastami zachodniej Pensylwanii,
by znowu odkryć ten sam koszmar,
który pozostawili w domu. Dziewięcioletnia dziewczynka
jedzie całą noc pociągiem z jedną walizka i pomarańczą.
Uczy się, że miłosierdzie jest czymś, co można jeść
i jeść, choć sok spływa po brodzie, co można
wytrzeć wierzchem dłoni i nigdy nie mieć dosyć.

[wiersz w przekładzie Ewy Hryniewicz-Yarbrough z książki: Philip Levine Miasto marzeń. Wybór wierszy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013, str. 49-50]


Przy okazji, autorem zdjęcie wykorzystango na okładce znakowskiego wyboru wierszy Philipa Levine'a jest William Herman Rau. Świetny fotograf, który w ostatniej dekadzie XIX w. dla kompanii Pennsylvania Railroad wykonał około 450 fotografii (kamera 18x22"... nazywana całkiem słusznie mammoth view camera) dokumentujących szlaki kolejowe w tym stanie, infrastrukturę oraz dworce. No i z tego materiału zrobiono też w 2002 roku kapitalny album, którego niestety nie mam... 

4 komentarze:

  1. Nie sądzisz, że tytuł zbioru mógłby być nieco mniej ... no, po prostu inny?

    Ten mi jakoś nie pasuje. A jeśli pasuje to na zasadzie topornej ironii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dream City? Jakoś mi nie przeszkadza... Ale biorąc po uwagę zawartość tomu i charakter wierszy, to faktycznie mógłby być inny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, to dziwne angielskie "dream" zawsze jakoś dziwnie pobrzmiewa. No bo jak przetłumaczyć niby banalne "Dream songs" Berrymana? "Pieśni snu"? "Senne piosenki"? "Piosenki marzenia"?

      Jest zgrzyt...

      Usuń
    2. "Piosenki snu"?
      Tak to chyba przetłumaczono w LnŚ.

      Usuń

Żeby zamieścić komentarz, trzeba się po prostu zalogować na googlu i przedstawić.