niedziela, 2 października 2011

Babi Jar


Johannes Hähle, Babi Jar, 01.10.1941 [niemieccy żołnierze przeglądają obrania ofiar w poszukiwaniu wartościowych przedmiotów]

Jakoś niepostrzeżenie minęła 70 rocznica masakry w Babim Jarze. 29 września 1941 (w przypadające na ten dzień święto Jom Kippur) oddziały, utworzonego specjalnie w tym celu Sonderkommando 4a, rozpoczęły eksterminację kijowskich Żydów. Akcja trwała 2 dni (niektóre źródła podają jednak dzień 3 października jako datę jej zakończenia) i według niemieckich raportów zgładzono w niej 33 771 osób. Kilka dni wcześniej przyszłym ofiarom kazano zgromadzić się w wyznaczonych miejscach z ciepłymi ubraniami i pieniędzmi (co miało sugerować deportację), a stamtąd w pieszych kolumnach udawali się oni do położonego poza granicami Kijowa (między dawnymi osadami Łukianowka i Syriec) wąwozu Babi Jar. Na miejscu wszystkich przybyłych rejestrowano, ograbiano z majątku, kazano się rozbierać do naga, dzielono na mniejsze grupy, które następnie pędzone były do wąwozu, gdzie ofiary rozstrzeliwano z karabinów maszynowych.

 Johannes Hähle, Babi Jar, 01.10.1941 


Johannes Hähle, Babi Jar, 01.10.1941 [radzieccy jeńcy widoczni w wąwozie wojenni zakopują masowe groby]

Masakra ta jest stosunkowo dobrze udokumentowana, oprócz relacji okolicznych mieszkańców, zeznań z powojennych procesów członków Einsatzgruppen, są też świadectwa niedoszłych ofiar oraz… zdjęcia (wszystkie te źródła fenomenalnie wykorzystał Jonathan Littel w powieści „Łaskawe”, gdzie główny bohater tej prozy oficer SS Maximilian Aue, aktywnie uczestniczy w masakrze). Ponieważ podczas pierwszych miesięcy realizacji Fall Barbarosa i wojennych sukcesów, Niemcy czuli się zwycięzcami kampanii w ZSRR, a co za tym idzie też bezkarni, całkiem spora liczba mordów była fotografowana lub filmowana. Co bardziej drastyczne i spektakularne zdjęcia krążyły nawet wśród żołnierzy, jako obiekty handlowe, wymieniane np. za przydziałowe papierosy (i ten proceder trwa w zasadzie nadal, ponieważ na aukcjach internetowych można trafić na tego typu fotografie, co zresztą opisał 8 lat temu w Polityce Tomasz Wiśniewski).

Johannes Hähle, Łubnie, 16.10.1941

 Johannes Hähle, Łubnie, 16.10.1941

Johannes Hähle był niemieckim korespondentem wojennym, przydzielonym do Propaganda-Kompanie 637 przy 6 Armii. Zdjęcia w Kijowie i Babim Jarze zostały wykonane przypuszczalnie 1 października na jednej rolce małoobrazkowego slajdu Agfa Color (dokładnie jest to 29 klatek). Hähle zginął w niejasnych okolicznościach w okolicach Caen podczas walk w Normandii w 1944, zaś zdjęć wykonanych w Kijowie nie przekazał do propagandowej dystrybucji i zachował w swoim prywatnym archiwum. Na początku lat 50. jego żona sprzedała wspomnianą rolkę filmu, berlińskiemu dziennikarzowi Hansowi Georgowi Schultzowi. W 1961 kopie slajdów wykorzystane zostały w śledztwie przeciwko zbrodniom Einsatzgruppe 4a. W 1980 Schultz sprzedał film Hamburskiemu Instytutowi Badań Społecznych. Hähle ma na swoim koncie też wstrząsające zdjęcia z masakry w Łubnie  (16 października 1941), gdzie widać ofiary gromadzone przed egzekucją.

 Johannes Hähle, Łubnie, 16.10.1941

Johannes Hähle, Łubnie, 16.10.1941

piątek, 30 września 2011

666


dni od 3 grudnia 2009, kiedy zacząłem pisać tego bloga, ups... 
Tak mi pokazał dzisiaj licznik stat4u.
Od wczesnego ranka siedzę przy laptopie i pisze tekst do kwartalnika Opcje, który ma być w całości poświęcony śląskiej fotografii. 
Dla relaksu zaglądam od czasu do czasu na portale informacyjne, a tam od razu natknąłem się na zdjęcie z wczorajszego meczu Legii Warszawa z izraelskim Hapoelem Tel Awiw, na którym widać mega-transparent (chyba fachowo nazywa się to płachta?) kibiców pierwszego z wymienionych klubów z hasłem DŻIHAD LEGIA, pisanym literami o pseudo-arabskim kroju.
Nie jest to bynajmniej relaksujące...
No i od razu można nabrać też przekonania, że to chyba nie oni ostatnio  przepraszali za Jedwabne (takie napisy były na wstęgach wieńców złożonych pod pomnikiem Bohaterów Getta kilka dni po zamalowaniu swastykami pomnika w Jedwabnem).


Wracając do tekstu dla Opcji, to piszę m.in. o działającym na Górnym Śląsku fotografie Maksymilianie Steckelu i jego świetnych zdjęciach wykonywanych pod ziemią w śląskich kopalniach. Poniżej jedno z nich, pochodzące z teki zatytułowanej Vom Oberschlesisches Steinkohlen-Bergbau 40 Ansichten vom Bergbau Und dem Redenkmal, wydanej w Chorzowie (wówczas Königshütte) w 1898 (!!!) roku.





czwartek, 29 września 2011

Penn Station


New York circa 1907. Singer Building under construction (ze strony www.shorpy.com) 

Na Shorpy’ego zawsze warto zajrzeć (chyba już o tym pisałem…). Zaglądam na tę stronę prawie codziennie, a jeżeli zapomnę ją odwiedzić przez kilka dni, zawsze czeka tam na mnie jakaś niespodzianka. Tym razem było ich kilka. Ale wybiorę dwa zdjęcia. Po pierwsze to z wnętrza Pennsylvania Station. Potężna i ażurowa zarazem konstrukcja hali może robić wrażenie (i robi!). Wręcz idealny motyw dla fotografii czarno-białej. Zresztą wnętrze to często było fotografowane. W przypadku negatywu z Archiwum Detroit Publishing Company (w zbiorach Biblioteki Kongresu USA), aż trudno uwierzyć, że to ujęcie miało tylko posłużyć do sporządzenia pocztówki w technice barwnej fotolitografii. Osoby pracujący na zlecenie firmy z Detroit, pod względem sposobu fotograficznego myślenia, zdecydowanie wyprzedzały swój czas (o tym też chyba wspominałem już kiedyś?)… Ale ich sposób przedstawiania Stanów Zjednoczonych sprzed 100 lat, kraju w momencie progresu gospodarczego w czysto wolnorynkowym wydaniu, właściwie nie został skonsumowany. Dlaczego? Dokumentalna konwencja tych użytkowych przecież zdjęć oraz brak „zabiegów upiększających”, wynikały w znacznej mierze z ówczesnych uwarunkowań technologicznych. A więc nikt z szerokiego grona odbiorców pocztówek oraz subskrybowanych fotolitografii z serii „Obrazy ze Stanów Ameryki Północnej”, nie oglądał wtedy czarno białych stykówek ze szklanych negatywów 8x10 cala. Nałożenie kolorów oraz retusz, osłabiały wydatnie siłę rażenia tych fotografii. Współczesna digitalna technika pozwala na zeskanowanie szklanych płyt w dużej rozdzielczości, dzięki czemu każdy z tych kadrów ujawnia ogrom zarejestrowanych informacji, a przechodnie uwiecznieni na ulicach amerykańskich miast z początku XX wieku, tracą anonimowość tłumu. W przypadku zdjęć tych, można by powtórzyć też za Walterem Benjaminem, piszącym o fotografiach Atgeta w eseju „Dzieło sztuki w dobie reprodukcji technicznej”, że urastają do rangi dowodu rzeczowego w procesie historycznym.

New York circa 1909. Hudson Terminal Buildings (ze strony www.shorpy.com)

Pennsylvania Station oraz Hudson Terminal Buildings poległy w latach 60. ubiegłego stulecia podczas burmistrzowania Roberta Mosesa, nazywanego też nowojorskim Hausmannem.

wtorek, 27 września 2011

The Gates of Delirium

[Chełmek, ul. Mieszka I]

Tytuł pierwszego utworu z albumu Relayer grupy Yes wydał mi się tutaj jak najbardziej adekwatny (chociaż nie przepadam za tzw. progresywnym rockiem). Autentyczne Wrota Delirium
Pozostając na poziomie realności, a nie majaków, w górnym rzędzie tej (wybitnej i artystycznej) instalacji mamy, patrząc od prawej strony: motorower Simson, skuter Java, coś czego nie rozpoznaję (może ktoś wie, co to jest?) oraz motorower Java Babetta. Pod nimi wiszą motocykle: MZ ES 250 „Trophy” i SHL 150, na ziemi stoją: Awo 425 i WSK 175 „Kobuz”.

poniedziałek, 26 września 2011

PO BIENNALE FOTOGRAFII W POZNANIU (WOLNOŚĆ SŁOWA W POLSCE)


Przyjechałem do Poznania po szesnastej i od razu wpadłem w wir wernisażowy. Ponieważ niektóre przerwy między otwarciami poszczególnych ekspozycji miały zaledwie 15 minut, więc kilku wystaw z bardzo napiętego programu festiwalu (dyplomów na UA oraz ekspozycji w dawnej gazowni) nie udało mi się zobaczyć. A wrażenia? Generalnie pozytywne, ale może wymienię po kolei to, co mnie zaskoczyło.

Zaskoczenie nr 1. Na wystawie „Marginalia”, kuratorowanej przez Martę Raczek (w jej ramach pokazano też 14 zdjęć z „Życia po życiu”) spodobały mi się prace Anny Sielskiej. Nie znałem wcześniej jej cyklu pt. „Druga strona”, na który składają się kwadratowe fotografie (prawdę mówiąc, nie są to idealne kwadraty), zarejestrowane na brzegu Morza Bałtyckiego. Bardzo spójna wypowiedź i atrakcyjne wizualnie kadry (może tylko, nie zawsze głębia ostrości w przypadku dalszych planów jest wystarczająca, ale to niuans).

Anna Sielska, z cyklu Druga strona [resztki morskiej fortyfikacji na Łotwie...]

Anna Sielska, z cyklu Druga strona [Mierzeja Kurońska po wielkim pożarze]


Anna Sielska, z cyklu Druga strona [w Estonii kamienie wychodza z lasu]

Zaskoczenie nr 2. Obszerna ekspozycja przygotowana przez Macieja Szymanowicza pt. „Cień socrealizmu”, gdzie oglądać można fotografie wykonywane przez poznańskich członków ZPAF w latach 50. Pod względem fotograficznego myślenia, zdjęcia te tkwią głęboko w poetyce piktoralnej oraz „ojczystej” (choć oczywiście podejmowana też była tematyka socjalistyczna w treści). I pomyśleć, że w środku lat pięćdziesiątych właśnie, Robert Frank realizował „The Americans”. Przepaść!

Zaskoczenie nr 3. Laureatem konkursu „Photo Diploma Award Poznań 2011” został Jakub Karwowski ze swoim mdłym cyklem pt. „Sentimental Fiction”, Szanowne Jury pominęło natomiast zestaw świetnych zdjęć Michała Łuczaka pt. „Biały dom”. Trochę dziwne.

Zaskoczenie nr 4. Domyślałem się, że cykl Konrada Pustoły pt. „Kiedy zbudowano Tesco w Świebodzinie” został zrobiony komórką, ale nie wiedziałem, że prezentowane na wystawie zdjęcia (wcześnie można je było zobaczyć w papierowej edycji Krytyki Politycznej), to zrzuty ekranowe z nakręconego iPhonem filmu…


Zaskoczenie nr 5. I chyba nie jest to do końca zaskoczenie, bo sprawa ta dotyczy większości festiwali fotograficznych. Niemal całkowite desinteressment dla tematyki społecznej, politycznej, historycznej, kwestii socjalnych, etc. Raczej „sztuka”, przede wszystkim „sztuka” i jeszcze raz „sztuka”.

*

Wracając pociągiem Interegio (do Krakowa, bagatela 8 godzin jazdy…) zrobiłem komórką zdjęcie z okna wagonu. Jaka to stacja? Wydaje mi się, że okolice Leszna? Całkiem niedaleko, bo w Pile i zaledwie kilka dni temu, kibice Lecha Poznań na spotkaniu z Tuskiem śpiewali: …wolności słowa, żądamy wolności słowa…

 (Nokia 2700) 

sobota, 24 września 2011

Cytaty z Andrzeja Jerzego Lecha


Andrzej Jerzy Lech, z cyklu Subiektyw. Kolekcja wrzesińska - Mieszkańcy wsi Marzenin po niedzielnej mszy. Marzenin. Niedziela, 9 maja 2010. Godzina 12:35.

Wystawę „Cytaty z jednej rzeczywistości. Fotografie z lat 1979-2010” próbowałem zobaczyć podczas tegorocznego Foto Festiwalu w Łodzi, niestety w ostatni dzień trwania tej imprezy szefostwo Galerii FF, nie uznało za stosowne otwarcie swojej placówki i pocałowałem klamkę. W tzw. międzyczasie ściągnąłem sobie z sieci teksty, jakie zamieszczono w katalogu, towarzyszącemu tej ekspozycji. Lektura kuratorskich elaboratów autorstwa Krzysztofa Jureckiego i Magdaleny Świątczak, wywołała we mnie poczucie pewnego niepokoju… Czyżby retrospektywa Andrzeja Jerzego Lecha miała być aż tak zła? W dodatku mój warszawski znajomy, który odwiedził wystawę w FF-ie, podsumował ją krótko: kicha. Biorąc pod uwagę, jak zwykle pokazuje się zdjęcia w rodzimych galeriach fotograficznych, można by się tego spodziewać. Mając na względzie całość ouvre mieszkającego na co dzień w New Jersey fotografa, taka ewentualność wydała mi się niemożliwa.
Postanowiłem to sprawdzić naocznie. Ponieważ „Cytaty” po Łodzi zagościły w Muzeum Śląska Opolskiego w Opolu, jadąc na otwarcie VII Biennale Fotografii w Poznaniu, zrobiłem sobie przystanek w pierwszym z wymienionych miejsc i obejrzałem wystawę. No cóż, w całości muszę się zgodzić z opinią mojego warszawskiego znajomego. Nie wiem tylko do końca, kto za tę klapę jest w większym stopniu odpowiedzialny? Bardzo dobrze, że artysta oraz kuratorzy, zdecydowali się na pokazanie tak ważnych dla polskiej fotografii cyklów, jak „Cmentarz zamknięty”, słynne „60 furtek” lub „Cytaty z jednej rzeczywistości”, które dały też tytuł omawianej retrospektywie. Szkoda jednak, że serie te pokazano w tak skromnej objętości, co położyło kompletnie konceptualny wymiar tych przedsięwzięć. Na domiar złego, fotografie zostały na nowo odbite i w sposób odmienny od pierwotnej formy prezentacji, co osłabiło mocno ich wspomniany wcześniej charakter. Właściwie większość pokazanych odbitek, stanowiły prace wykonane na nowo. Sam układ ekspozycji oraz sposób wyboru pokazywanych fotografii poszedł zdecydowanie w kierunku sztuki przez duże „S”, estetyki przez duże „E” oraz piękna prze duże „P”. Taka koncepcja miałaby może sens w przypadku „Kalendarza szwajcarskiego, rok 1912” czy „Dziennika podróżnego”, gdzie nacisk na „S”, „E”, „P” jest widoczny, ale gdy weźmiemy ostatni ze zrealizowanych projektów Lecha o nazwie „Subiektyw”, gdzie oglądamy panoramiczne portrety grupowe mieszkańców Wrześni, wspomniana zasada prezentacji się kompletnie nie sprawdza.
Bo co możemy zobaczyć w przypadku „Subiektywu”? Jedynie 3 zsepiowane do granic możliwości fotografie, które zupełnie nie dają pojęcia o całościowym charakterze tej akcji. Więc jeśli taka była koncepcja kuratorów lub też samego autora tych zdjęć, to popełniony został tutaj kardynalny błąd! Wrzesiński cykl Lecha to przedsięwzięcie o cechach wybitności, a moim skromnym zdaniem, w ogóle jego najlepsza seria! Bo patrząc na zdjęcia z „Dziennika podróżnego” lub jego kontynuacji w panoramicznym formacie, można mieć poczucie bezczasu (co zapewne było w jakimś sensie intencją autora) ale i też jakiejś jednak bezcelowości (z pewnością nie było intencją autora). To podróż znikąd do nigdzie i w zasadzie po nic. Wizualna wrażliwość autora „Subiektywu”, doskonałe opanowanie warsztatu fotografii monochromatycznej, wreszcie artystyczna świadomość, w pełni dają znać o sobie, dopiero w przypadku przedsięwzięcia o celowym charakterze. Więc ta nieco anachroniczna metoda pracy w zetknięciu z konkretnym tematem, który nie bardzo poddaje się zabiegowi archaizacji, owocuje serią zdjęć, których dokumentalny charakter doskonale współgra z wizualną atrakcyjnością zarejestrowanych obrazów. Te fotografie chce się oglądać, by po przejrzeniu całej serii, wracać do poszczególnych ujęć.
Towarzyszący „Cytatom” katalog to, by posłużyć się terminem mojego warszawskiego znajomego, kicha numer dwa. Proszę sobie wyobrazić, że retrospektywnej wystawie wybitnego fotografa, towarzyszy wydawnictwo liczące 120 stron, gdzie zdjęcia pojawiają się tylko na 32 kartkach (sic!) i na dodatek wydrukowano je przy liniaturze 150, więc raster jest nieznośnie widoczny, zaś resztę powierzchni zajmują teksty komentujące… Czy proporcje te nie powinny być odwrotne (lub przynajmniej zrównoważone)?. Maciej Szymanowicz na osobistą prośbę Andrzeja Jerzego Lecha, napisał tekst, w którym analizuje jego fotografie w kontekście wizualnych właściwości prac polskich piktorialistów. I chociaż wywód komentarza jest logicznie przeprowadzony i wyważony (jak zawsze ma to miejsce w przypadku tekstów jego autorstwa), to jednak mam pewne wątpliwości, czy właśnie ta kategoria estetyczna pasuje do zdjęć fotografa z New Jersey? Jeżeli nawet jego intencje zaczynają zmierzać w tym kierunku, to bardziej wartościowe wydają mi się być nawiązania do poetyki amerykańskiego modernizmu lub fotografii Josefa Sudka (nie mówiąc już o tym, że lepiej się wizualnie sprawdzają).
Wystawa „Cytaty z jednej rzeczywistości. Fotografie z lat 1979-2010” Andrzeja Jerzego Lecha w kuratorskiej oprawie Krzysztofa Jureckiego i Magdaleny Świątczak mocno mnie rozczarowała… Myślę, że fotograf ten zasługuje na więcej – że posłużę się tutaj trawestacją sloganu pewnej nacjonal-populistycznej partii, która ma coraz większe szanse wygrać najbliższe wybory parlamentarne.

czwartek, 22 września 2011

EDUKACJA-KOPULACJA


Kraków, ul. Feliksa Szlachtowskiego (Szkoła Podstawowa nr 93 im. Lucjana Rydla), 13.08.2011

Jak śpiewał nieodżałowany zespół Śmierć Kliniczna w utworze pt. Edukacja-Kopulacja:

Mamy mózgi postrzępione
Przez te lekcje pomylone
Wycierają nam świadomość
Edukacja - Kopulacja


-------
UZUPEŁNIENIE [25.09.11]. Przechodziłem dzisiaj obok tego budynku i zobaczyłem, że antysemickie napisy zostały zamalowane. Świetnie (!!!), szkoda tylko że proces likwidacyjny trwał ponad miesiąc.

środa, 21 września 2011

ŻYCIE PO ŻYCIU na VII Biennale Fotografii w Poznaniu



Na zbiorowej wystawie MARGINALIA w Galerii OKO/UCHO (program VII Biennale Fotografii można zobaczyć tutaj). Podczas tej ekspozycji, kuratorowanej przez Martę Raczek, pokazane zostaną prace: Anny Lorenc, Tomasza Mażewskiego, Piotra Muschalika, Anny Orlikowskiej, Konrada Pustoły, Anny Sielskiej, Andrzeja Tobisa, Krzysztofa Zielińskiego oraz moje. Wernisaż w najbliższy piątek, 23 września o godz. 18:00. ZAPRASZAM!

wtorek, 20 września 2011

Węgrzce, DK 7



[Wylotówka z Krakowa na Warszawę. W Kielcach mijałem kiedyś często szyld pizzerii (zwrócił mi na niego uwagę Krzysztof Jaworski) zapraszający na pizzę tradycyjną i włoską (sic!). Nie wiem, czy reklama ta jeszcze istnieje, ale ciągle zastanawiam się, czym pizza tradycyjna różni się od włoskiej?]

niedziela, 18 września 2011

[SZAMBA BETONOWE ATESTOWANE]


Powrót do domu z Bagieńca pod Świdnicą via Wrocław i Oława, gdzie zatrzymałem się, żeby sfotografować kilka wraków do Afterlife. A potem monotonna jazda autostradą A4 do Krakowa. Nasi dzielni posłowie uchwalili niedawno ustawę, w myśl której dopuszczalna prędkość na tego typu drogach to 140 km/h, więc auta śmigają przed siebie mniej lub bardziej ją przekraczając. A wszystko to ma miejsce w „drugiej fazie kryzysu”, w coraz bardziej dającym znać o sobie sztucznym ociepleniu klimatu, przy drożejących cenach ropy naftowej… A jednak w tym roku zużyjemy znów rekordową ilość surowców energetycznych… Przed kilku laty przejechałem ponad 8000 kilometrów, przemieszczając się moim Peugotem (Partner 1,6 hdi) po Norwegii, gdzie ograniczenie prędkości poza terenem zabudowanym to 80 km/h, a na autostradzie 90 km/h. I tak jeżdżąc po tym górzystym przeważnie terenie auto po raz pierwszy paliło na setkę, podawana przez producenta normę, czyli 4,6 litra. Tamtejsze ograniczenia mają sens, nie tylko w kwestii bezpieczeństwa na drogach, ale też w zakresie emisji CO2 do atmosfery. Tymczasem nasi dzielni posłowie…
Staram się słuchać uważnie programów rodzimych partii, które ubiegają się o miejsca w parlamencie i nie dostrzegam tam żadnego zainteresowania tego typu sprawami. Natomiast jest sporo obietnic bez pokrycia i to takich, które pociągnąć muszą za sobą (w przypadku ich realizacji) dalsze marnotrawstwo energii. Np. receptą na rosnące ceny paliwa wg. przywódcy nacjonalistyczno-populistycznej partii, która w swej nazwie ma słowa „prawo” i „sprawiedliwość”, powinno być… obniżenie akcyzy, a nie jakaś próba racjonalizacji zużycia benzyny i oleju napędowego (także np. przez ograniczenie maksymalnej prędkości). Konkurencyjna liberalno-populistyczna partia, mająca w swej nazwie słowo „platforma” wraz  z przymiotnikiem „obywatelska”, lansuje uparcie projekt kolei wysokich prędkości, bardzo kosztowny, jeśli uwzględnić konieczność przebudowy kolejowych szlaków i infrastruktury oraz ilość energii, jaka jest potrzebna do poruszania superszybkich pociągów, podczas gdy potrzeby tego kraju to… kolej „średnich prędkości”, czyli sprawnie działająca sieć połączeń, zapewniająca taki standard podróży, który skłoni potencjalnych pasażerów do rezygnacji z jazdy samochodem. Więc żadna to „platforma” i z pewnością nie „obywatelska”. Populistyczno-socjaldemokratyczna partia pod przewodnictwem lidera o aparycji prowincjonalnego kelnera, nie ma w tym względzie żadnych propozycji.
Takie to myśli snuły mi się po głowie, kiedy jechałem aczwórką w stronę Krakowa (starałem się nie przekraczać 110 km/h), raz po raz wyprzedzany przez pędzące na łeb na szyję suwy. Model cywilizacyjny, w którym żyjemy, nieuchronnie zmierza do katastrofy klimatycznej i kryzysu energetycznego (ciekawe w jakiej kolejności te zjawiska się pojawią?).


[Ten obrazek (lokalizacja podpowiedziana przez Wojtka Sienkiewicza) wydał mi się „kwintesencyjny” dla tekstu umieszczonego powyżej. Oczywiście widocznego tu Opla Calibrę sfotografowałem też Hasselbldem, ale nie spodziewam się, że będzie to ciekawe zdjęcie (chociaż kto wie?).]

piątek, 16 września 2011

czwartek, 15 września 2011

AFTERLIFE (Chełmek, ul. Mieszka I, 04.09.2011)



[Motocykl to enerdowski MZ BK 350 (jeszcze pamiętam, jak jeździły po ulicach), transporter opancerzony to - jak mi się wydaje - makieta zbudowana na bazie radzieckiego  BTR-152. 
Patrzę sobie na tę wybitną artystyczną instalację i na myśl mi przychodzi ostatni odcinek Stawki większej niż życie pt. „Gruppenführer Wolf”, gdzie Stanisław Mikulski alias Hans Kloss, objawia się na końcu w mundurze majora polskiego wojska z tą groteskową rogatywką na głowie i wygląda - by tak to delikatnie ująć - znacznie mnie twarzowo, niż w noszonym do tej pory uniformie porucznika Abwehry... I nie było to chyba zamierzone przez twórców serialu? Natomiast dialogi, w których niemieccy oficerowie raz po raz mówią, że komuniści to idioci, to robota przemyślana i całkowicie świadoma.]

poniedziałek, 12 września 2011

RITA OSTROVSKAYA „JEWS IN THE UKRAINE”


 Rita Ostrovskaya, z kiążki Jews in The Ukraine (autorka albumu, 1978)

Przy okazji przeczytanej niedawno ­powieści Jonathana Safran Foera „Wszystko jest iluminacją”, gdzie powieściowy Jonathan (także pisarz) szuka szetla o nazwie Trachimbrod , w którym przed wojną żyli jego przodkowie, przypomniałam sobie o zdjęciach Rity Ostrovskiej. Kilka lat temu znajomi z Berlina podarowali mi jej album, zatytułowany po prostu „Jews in The Ukraine”. Książka ta wydana przez oficynę Hatje Canz w 1995 roku zawiera materiał zarejestrowany w latach 1989-1993. Ostrovskaya, mająca sama żydowskie korzenie,  zaobserwowała odradzanie się poczucia tożsamości w tamtejszej żydowskiej, niemal całkowicie zasymilowanej diasporze, co nastąpiło w końcowych latach pierestrojki oraz w niepodległym państwie ukraińskim. Zaczęła więc jeździć z aparatem fotograficznym do miejscowości takich, jak: Bershad, Chernevtsui, Mogilev-Podolski, Petchera, Shargorod, Tulchin, gdzie spotkała się zabudową typową dla sztetli (nie miała pojęcia, że taka forma urbanistyczne jeszcze tam istnieje) oraz ze zjawiskiem narastającej emigracji do Izraela, Niemiec i USA. Jej zapis dokumentuje sytuację – by tak to nazwać - „na chwilę przed”, oglądamy więc głównie starych mieszkańców, sportretowanych w mieszkalnych wnętrzach oraz wygląd dawnych żydowskich miasteczek lub dzielnic, opuszczone cmentarze, a także puste już mieszkania ze spakowanymi walizkami. Narracja w ma tutaj charakter bardzo osobisty, a całość zaczyna się od sekwencji zdjęć, przedstawiających rodzinę fotografki. Na jednym z nich (jest to autoportret w lustrze, gdzie Ostrovskaya pozuje w mocno zaawansowanej ciąży) widać też kamerę, jaką się posługiwała. Jest to radziecki aparat Iskra 2 (w latach 1961-64 wyprodukowano 6400 szt.), kopia kamery Agfa Super-Isolette, wyposażona w obiektyw Industar o ogniskowej 75mm (bardziej zaawansowane Agfy miały szkło wzorowane na zeissowskim Tessarze), dający na filmie zwojowym 12 kwadratowych kadrów. Sądząc ze zdjęć zamieszczonych w albumie, aparat ten posiadał ostro rysujący i dobrze przenoszący kontrast obiektyw. Wszystkie kadry są centralnie skomponowane (do czego zresztą skłania ich zwykle kwadratowa forma), a konsekwentna praca jednym tylko szkłem, nadaje materiałowi wyraźnie spójny charakter. Album Rity Ostrovskiej w naszym kraju nie został jakoś zauważony (w każdym razie nie natknąłem się na żadne recenzje czy omówienia), co trochę dziwi… Choć z drugie strony, nie dziwi wcale, biorąc pod uwagę ton artykułów prasowych, które dotyczą np. relacji polsko-żydowskich. Publikację tę, moi berlińscy znajomi nabyli w tamtejszej „taniej książce”, co też jest w jakiś sposób znaczące… Jeśli idzie o powieść Foera, od której zacząłem ten wpis, to prawdę mówiąc mocno mnie rozczarowała i entuzjazm recenzji Jerzego Jarniewicza, którą przywoływałem, wydaje mi się być nieco przesadzony. Wszystko zaczęło się kilka tygodni temu od filmu, nakręconego przez Lva Schreibera na podstawie książki Foera, który zobaczyłem na Zone Europa i bardzo mi się spodobał, więc natychmiast w wysyłkowej księgarni zamówiłem powieść. I mniej więcej od setnej strony, zrozumiałem, dlaczego Schreiber pisząc filmowy scenariusz, zrezygnował z całej tej mocno niemożliwej oraz niemożliwie grafomańskiej narracji, którą snuje na temat Trachimbrodu powieściowy Jonathan, zostawiając relację z podróży do tego miejsca, autorstwa Saszy Perczowa, napisaną wprawdzie „ruskim angielskim”, ale za to pełną konkretów.
  
Rita Ostrovskaya, z kiążki Jews in The Ukraine (Shargorod, 1989-1992)

Rita Ostrovskaya, z kiążki Jews in The Ukraine (w warsztacie kapelusznika, Shargorod, 1989-1992)

Rita Ostrovskaya, z kiążki Jews in The Ukraine (Mikhail Seidenstein i jego świat, Bershad, 1991)

-----
Istotna uwaga. Zdjęcia ściągnąłem ze strony Rity Ostrovskiej i nie są one niestety najlepszej jakości, zaś wybór zaprezentowanych prac też można uznać za dyskusyjny. Niestety też, album Jews in The Ukraine nie mieści mi się skanerze...
Za projekt tej właśnie książki, Rita Ostrovskaya otrzymała w 1994 nagrodę im. Alberta Rengera Patzscha, przyznawaną przez Fotografische Sammlung Museum Folkwang, Essen.

czwartek, 8 września 2011

PIETER HUGO „PERMANENT ERROR”

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error

„Pernament Error”, a właściwie to Pernament Fuckup. Elektroniczny sprzęt trafiający w krajach rozwiniętych na wysypiska śmieci, zamiast na linie do segregacji odpadków, w sporej części trafia do kontenerów, które potem lądują np. w Afryce. W sumie można by się tego domyślać, patrząc na zjawisko nadprodukcji elektroniki, gdzie sprzęt o wieku dwóch lat, jest już przestarzały, a potem szybko przestaje być kompatybilny z kolejną generacją akcesoriów, więc się go wyrzuca. Teoretycznie powinien podlegać recyclingowi, dzięki czemu użyte surowce i metale, będzie można wykorzystać ponownie, ale taki proceder jest drogi, tzn. nie zawsze opłacalny. Wg danych ONZ, Europa produkuje rocznie 50 milionów ton elektronicznych śmieci, z których tylko 25% trafia na wysypiska i do przetworzenia.

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error - Abdulai Yahaya

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error - Al Hasan

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error - Saani

Od czego więc kraje trzeciego świata… Cykl Południowoafrykańskiego fotografa Pietera Hugo dotyczy właśnie tego procederu. Jego zdjęcia wykonane w Ghanie w miejscu o nazwie Agbogbloshie, nazywane przez mieszkańców Sodomą i Gomorą, są wstrząsające. Mieszkający tam i pracujący ludzie, zajmują się paleniem elektronicznego złomu, z którego w ten prosty sposób odzyskują miedź i inne metale. Jak nietrudno się domyślić, cała okolica Agbogbloshie jest mocno skażona, okoliczne laguny zaśmiecone plastikowymi częściami obudów, a w próbkach ziemi pobranych z tego miejsca w 2008 przez Greenpeace, stwierdzono wysokie stężenie rtęci, talu, cyjanowodoru i polichlorku winylu.

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error -David Akore

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error

Pieter Hugo, z cyklu Permanent Error

Świetnie skadrowane i atrakcyjne wizualnie zdjęcia Pietera Hugo, mogą przywrócić wiarę w fotografię reporterską, taką, która ma też istotny wymiar interwencyjny. Szkoda, że współczesny fotograficzny dokument nie za często o tym pamięta (tzn. jego autorzy).