Český Dřevák
W ostatnią sobotę, jeszcze przed ogłoszeniem żałoby narodowej zdążyłem zobaczyć w Galerii Pustej Górnośląskiego Centrum Kultury w Katowicach wystawę pt. „Český Dřevák”. Tytuł wspomnianej ekspozycji (brzmiący w całości „Český Dřevák i jego gość”) pochodzi od założonej w Czechach grupy fotograficznej, której uczestnicy w swej pracy posługiwali się starymi aparatami wielkoformatowymi. Formację tą, działającą w latach 2000-2009 tworzyli: Petr Helbich, Karel Kuklík, Jan Reich(†), Jaroslav Beneš, Bohumír Prokůpek(†) i Tomáš Rasl (zaś polskim „gościem” katowickiej prezentacji jest Jakub Byrczek).
Prawdę mówiąc, pokazywane w Pustej zdjęcia mnie nie zaskoczyły. Prace członków Českého dřeváka pojawiały się często w ramach organizowanych cyklicznie przez Jakuba Byrczka „Kontaktów”, gdzie prezentowano wyłącznie (i zgodnie z nazwą) kontaktowe odbitki z wielkoformatowych negatywów. Sam proceder sporządzania jedynie stykowych kopii w przypadku współczesnych drobnoziarnistych klisz, które umożliwiają co najmniej dziesięciokrotne powiększenie bez spadku jakości obrazu, wydaje się być słabo uzasadniony (choć oczywiście ma on swoich zagorzałych zwolenników). Gorzej, że często taka strategia artystyczna pociąga za sobą wykonywanie zdjęć w manierze imitującej vintage prints. I nie idzie mi tu o zbiegi w rodzaju sepiowania odbitek, czy też np. pozostawiania negatywowej ramki, co o sam wybór fotograficznych motywów (wyglądających „archaicznie”) oraz sposobów ich prezentacji.
Jan Reich, z cyklu Bohemia
Pokazywane w Pustej prace uczestników grupy Český Dřevák, wyglądają trochę tak, jak wyobrażałby sobie fotografowanie hipotetyczny asystent Jozefa Sudka (Petr Helbich był zresztą autentycznym pomocnikiem słynnego fotografa), wielbiący prace mistrza powstałe w latach 20. czy 30. XX wieku. W powyższy sposób możemy otrzymać jednak tylko jakiś rodzaj imitacji oryginałów. Dodatkowo, gdy przeglądniemy albumy Sudka: „Fotografie” (1956), „Praha Panoramaticka” (1959), czy wydaną pośmiertnie książkę „Smutná krajina” (2004), widać wyraźnie jak zmieniał się sposób pracy czeskiego fotografa i jak - w sumie eklektyczna - była stylistyka jego zdjęć. Patrząc na panoramy z Pragi, czy też te z industrialnych terenów w okolicach miasta Most na Morawach, które wykonywane były archaicznym aparatem Kodak no 4. z początku XX stulecia, jak gdyby w kontraście do wieku kamery - sposób kadrowania, czy też sam wybór fotografowanych motywów jest tutaj całkowicie współczesny/nowoczesny (w każdym razie, nadal po 59 latach od publikacji w wydawnictwie Státní nakladatelství krásné literatury a umění, sprawia takie wrażenie).
Josef Sudek Dejvická periferie (1949)
Przy okazji posta o cyklu „Breach” Richarda Mosse’a, dostałem maila* z linkiem do strony http://www.shorpy.com/, gdzie oglądnąć można sporo zdjęć wykonanych w Stanach Zjednoczonych mniej więcej 150-100-50 lat temu. Wspomniany portal swą nazwę zawdzięcza nazwisku młodocianego górnika Shorpy Higginbothama, fotografowanego w 1910 roku przez Lewisa Wickesa Hine’a na użytek National Child Labor Committee, zaś prezentowane na jego stronie zdjęcia pochodzą z zasobów Biblioteki Kongresu USA. Administrator tej strony ma jednak niezłą rękę do wyboru fotografii, tak więc bez potrzeby przebijania się przez z setki takich sobie kadrów (mających oczywiście swoją wartość archiwalną), jakie zgromadzone są we wspomnianej wcześniej kolekcji, raz po raz trafiamy na olśniewające obrazy. Znakomita większość prezentowanych tutaj zdjęć wykonana została na szklanych negatywach w formacie 8x10”, przy pomocy miechowych kamer, przypominających zapewne do złudzenia te, którymi posługiwali się członkowie grupy Český Dřevák.
Baltimore circa 1903. "Baltimore from Federal Hill."
New York circa 1900. "The Bowery near Grand Street."
Chicago, September 1, 1900. '"Wabash Avenue north from Adams Street, Chicago."
Jednakże różnica w rozumieniu fotograficznego obrazu jest tutaj kolosalna. Oczywiście, te amerykańskie zdjęcia sprzed 100 lat, które do Biblioteki Kongresu dostały się za pośrednictwem archiwum Detroit Publishing Company, w przeciwieństwie do prac Czechów, sporządzane były zapewne ze stricte komercyjnym zamysłem. Patrząc na nie współcześnie, mając w pamięci dodatkowo dokonania uczestników wystawy „New Topographics: Photographs of a Man-Altered Landscape” lub twórców oraz uczniów „szkoły düsseldorfskiej”, obrazy te zaskakują swoim „innowacyjnym” potencjałem (zaś w samym dokumentalnym podejściu, wydają się być znacznie bardziej radykalne, niż modernistyczne fotografia z lat 20. i 30. XX wielu). W przypadku miejskich pejzaży, dużo jest ujęć wykonywanych z „perspektywy powietrznej” (oczywiście rozumianej współcześnie), więc kiedy oglądam te stuletnie cityscapes z Bostonu, Chicago lub Nowego Jorku, przed oczami staje mi niedawny seria Johna Daviesa zatytułowana „Metropoli Project”, gdzie zobaczyć możemy aktualny miejski krajobraz brytyjskich miast, obserwowany z podobnej wysokości. W takim kontekście, ewolucja fotograficznego dokumentu o artystycznym charakterze (nazwijmy go „nowym dokumentem”), wydaje się być konsekwentna i logiczna, czy też można by wręcz mówić o pewnego rodzaju powrocie do źródeł.
John Davies Waterloo Bridge, London, 2001
John Davies Edgeware Rd., London, 2001
Te amerykańskie fotografie sprzed 100 lat mają jakąś hipnotyczną moc przyciągania. Oczywiście wstępny rozmiar negatywu o wielkości 8x10” robi tu swoje, szczegóły są nad wyraz ostre, a skala tonalna zawiera większość odcieni szarości (możemy powiększyć taki plik np. w photoshopie i zaglądać do poszczególnych okien kamienicy na zdjęciu – a to wszystko dzięki cyfrowej technice skanu). Eugène Atget, fotografujący Paryż w podobnym czasie, posługiwał się kamerą na klisze 18x24cm, ale w jego przypadku, gdzie mamy do czynienia z równie bezpośrednim podejściem do tematu, wrażenie jest jednak inne. I nie chodzi tu o kwestię perspektywy - Atget kadruje z poziomu paryskiej ulicy, shiftując przy tym mocno, aż w górnej rogach obrazu pojawia się półkolista winieta - co raczej (tu stawiam roboczą hipotezę) o… wiek fotografowanych motywów. Na zdjęciach Atgeta dotykamy historii obecnej w ich jak najbardziej współczesnym kształcie. W przypadku fotografii z Nowego Świata, niemal wszystko, co zarejestrowała światłoczuła emulsja szklanych negatywów 8x10”, jest absolutnie nowe (i po latach ciągle posiada moc przyciągającej uwagę „nowości”).
Eugène Atget Rue de Valence
Ponieważ pisanie niniejszego posta, zacząłem od wystawy grupy Český Dřevák w Galerii Pustej w katowickim GCK-u, powróćmy na koniec do prac Czechów. W przypadku ich fotografii, gdzie zwykle wybierane są motywy o staroświeckim wyglądzie, per analogiam do Eugène Atgeta, też właściwie powinno się mieć do czynienia ze wspomnianym wcześniej „dotknięciem” historii. Tak się jednak nie dzieje. Wydaje mi się (stawiam tutaj drugą roboczą hipotezę), że winę za to ponosi nadmiar stylizacji na stare zdjęcia, co zagłusza całą historię obecną choćby w kształcie wybranego motywu, zamykając ją jednocześnie w bezpiecznej konwencji vintage printu.
* Podziękowanie dla Roberta Jopa
* Podziękowanie dla Roberta Jopa
tez się zastanawiałem kiedyś z czego bierze się ten pęd ludzi - powiedzmy z naszego regionu - współcześnie fotografujących wielkimi formatami do prezentowania swoich prac w takiej właśnie stylistyce "vintage printu". Koniecznie styk, albo pełna klatka z obowiązkową ramką. Choćby prace B. Konopki albo W. Zawadzkiego... Rozumiem jeszcze amatorów, zwłaszcza w chwili obecnej - trzeba na necie się jakoś wyróżnić - nie można treścią, konceptem, to chociaż ramką. Ale kompletnie nie rozumiem tego u dojrzałych fotograficznie ludzi. Nawiązanie do tradycji? Udowadnianie innym, ze się jest na tyle świadomym fotografem, ze się kadruje przed a nie po wyzwoleniu migawki? po co taki balast?
OdpowiedzUsuń>zbędny
OdpowiedzUsuńMusiałem włączyć czasowo moderowanie komantarzy, bo jakiś troll z warszawskim IP sobie mnie upodobał i zasypywał anonimowymi wpisami... ;)
W kwestii ramki negatywowej, to muszę przyznać, że np. w przypadku "Czarno-Białego Śląska", tak mniej więcej do połowy 2001 roku, też jej używałem (Hasselblad ma ładny i charakterystyczny wykrój tejże). W pewnym momencie zdałem sobie jednak sprawę, że jest to bardzo mocne od strony graficznej zamknięcie kadru i że czasem bez wspomnianego elementu (co widać po jego zasłonięciu), kompozycja się po prostu wali... Więc, zrezygnowałem z tego przy przygotowywaniu książki (w sumie niewiele zdjęć odpadło).
Ramka jako tako broni się w przypadku kopii stykowych. Podczas wystawy "Miasto nie moje" w 2007 w MSŁ (w której brałem udział), zdjęcia Wojciecha Zawadzkiego z cyklu "Moja Ameryka", były zaprezentowane w postaci wielkoformatowych wydruków i ta ramka, mająca przy tak dużym powiększeniu nawet chyba kilkanście centymetrów, dawała (niezamierzony zapewne) efekt... klepsydry.