piątek, 29 października 2010

O "Kalwarii" w Fotopolis


Procesja Wniebowzięcia NMP, 1999

Wywiad, jaki na temat zdjęć wykonywanych w Kalwarii Zebrzydowskiej, przeprowadził ze mną Waldemar Śliwczyński i który przeczytać można w najnowszym Kwartalniku Fotografia (polecałem go uwadze czytelników zaglądajacych na hiperrealizm, jakiś czas temu) pojawił się też na portalu Fotopolis. Zachęcam do lektury!

Procesja Wniebowzięcia NMP, 2001

czwartek, 28 października 2010

I krajobraz sfranczyzowany…


Jeff Brouws, z cyklu Franchised Landscape, Tennesee 1997

To termin wymyślony przez Jeffa Brouwsa, jako tytuł dla jego serii, przedstawiającej sieciowe obiekty stacji benzynowych, sklepów i fastfoodów, co tu dużo mówić - bardzo trafny. Zjawisko to występuje też w Polsce, można by powiedzieć, że się nasila. Proces dominacji małomiasteczkowego handlu przez franczyzowe markety, jest widoczny gołym okiem i pociąga za sobą istotne zmiany, nie tylko w krajobrazie oczywiście. Pozostając na poziomie pejzażu, warto zwrócić uwagę na dość bezwzględnie przebiegający proceder formatowania przestrzeni publicznej do kilku(nastu) powtarzających się wzorów. Brouws, bardzo świadomie wybierający motywy dla swych dokumentalnych serii o współczesnych Stanach Zjednoczonych, dostrzegł to zjawisko i uczynił je tematem odrębnego cyklu. Sam o swoich działaniach, wyraża się w następujący sposób (podaję za portalem AMERICAN SUBURB X):

Jeff Brouws, z cyklu Franchised Landscape, Arizona 2002

Jeff Brouws, z cyklu Franchised Landscape, New Mexico 2002 

I’ve been photographing the American cultural landscape for the past twenty years. Utilizing different series that I’ve done involving the everyday urban and suburban places we encounter, I’ll strive to make visual and verbal connections between these overlapping territories of American life while sticking to our theme of how sprawl has affected inner city environments.

Along with my other work, I’ve been specifically exploring inner city America since 1995, documenting urban landscapes impacted by racial segregation, white flight, and deindustrialization in the northeast. For many Americans these landscapes — mostly defined by abandonment, poverty and minority populations — don’t exist; they’re below our collective radar. Over this time-period I’ve come to believe that all photographs can have a social and political meaning when viewed within a certain context. Feeling kinship with the New Topographics Movement from the 1970s that documented the impact of the constructed suburban world on the natural one, I wanted to invert that premise — looking at the urban core instead of the periphery — and ask how suburbanization after World War II affected city centers. What were the consequences as we went from an urban, city-dwelling lifestyle — based on mass transportation, high density living, and production — to a suburban, car-dependent, low-density lifestyle based on consumption? więcej

Jeff Brouws, z cyklu Franchised Landscape, Minnesota 2004

Jeff Brouws, z cyklu Franchised Landscape, Ohio 1997

wtorek, 26 października 2010

Porzucony krajobraz


Jeff Brouws, Abandoned Ford Packard Plant, Detroit, Michigan, 2007

Internetową stronę Jeffa Brouwsa oglądałem ostatnio chyba na początku tego roku, tymczasem zaszły na niej dość istotne zmiany. Fotograficzny cykl „Discarded Landscape”, jest teraz znacznie bardziej rozbudowany i składa się wyłącznie z panoram, zestawianych z dwóch klatek 6x6. Brouws od ponad 20 lat fotografuje amerykański pejzaż oraz zachodzące w nim przemiany. Na zdjęciach ze wspomnianego cyklu, oglądać możemy wizualne efekty likwidacji ciężkiego przemysłu w rejonie Wielkich Jezior, co doprowadziło do powstania zdegradowanych przestrzeni, zlokalizowanych często w środku miast takich jak Detroit, Gary , Buffalo lub Cleveland.

Jeff Brouws, Abandoned HQ Oats grain elevator, Buffalo, New York, 2002

Jeff Brouws, Abadoned New York Central Railroad Station, Buffalo Union Termina, Buffalo, New York, 2007 (homage to Eve Morgenstern)

Akurat wracałem wczoraj pociągiem z Poznania trasą przecinającą Górny Śląsk, a więc kolejno przez: Gliwice, Zabrze, Bytom, Rudę Śląską, Rudę Śląską-Chebzie, Świętochłowice, Chorzów-Batory, Katowice, Mysłowice (zardzewiały skład Interregio, którym jechałem, zatrzymywał się na każdej z wymienionych stacji) i patrzyłem przez okno na porzucony śląski krajobraz poprzemysłowy w płomienistych jesiennych barwach. W wielu miejscach wyglądał on niemal identycznie jak na zdjęciach Brouwsa… jakkolwiek – może się tutaj mylę i nie wiem – nie jest on aktualnie przedmiotem jakiegoś większego fotograficznego projektu. Szkoda.

Jeff Brouws, Church and industrial area in mixed-use neighborhood, Detroit, Michigan, 2006

Jeff Brouws, Burnt out house in Ravenswood neigborhood, Detroit, Michigan, 1999

sobota, 23 października 2010

David Plowden - amerykański fotograf, w Polsce mało znany...


David Plowden, Sydney & Louisburg Railway yards and steel mills, 1959 August

Kiedy zobaczyłem, jak wydrukowane są zdjęcia Davida Plowdena, to odpadłem z wrażenia. Ostrość – brzytwa, szeroka skala tonalna z pięknym kontrastem, wreszcie – a może przede wszystkim – motywy z prowincjonalnych terenów Stanów Zjednoczonych: małe miasteczka, industria z przewagą przemysłu stalowego, mosty, szlaki kolejowe, wielkomiejskie suburbia. A działo się to wszystko 2 lata temu w Berlinie w księgarni Waltera Königa przy Burgstraße 27 (rzut beretem od Instytutu Polskiego). Westchnąłem i odłożyłem na  półkę album zatytułowany „Imprints”, rezygnując tym samym z jego kupna, ponieważ cena 69 € była wówczas dla mnie (teraz też właściwie jest) zaporowa.

David Plowden, Steamer Kinsman Independent, 1985 June

David Plowden, Cincinnati, Ohio, 1966 October

David Polwden nie jest w Polsce specjalnie znany, a w przypadku tekstów traktujących o fotografii, z jego nazwiskiem spotkałem się na przestrzeni dwóch ostatnich dekad tylko raz, w efemerycznym piśmie „6x9”, które w 1992 zamieściło krótką recenzję albumu „End of an Era: The Last of the Great Lakes Steamboats”. Tymczasem ten urodzony w 1932 fotograf, uczeń Minora White’a, a później asystent O. Wistona Linka, ma na swym koncie ponad 20 albumów! I bynajmniej, nie chodzi mi tu o ilość wydanych przez niego książek, co oczywiście też jest istotne, a o jakość tej fotografii oraz zakres i charakter podejmowanych tematów.

David Plowden, Bloomfield Bridge, 1967

David Plowden, Chesapeake City, Maryland, 1971 Jenuary

Plowden, mistrzowsko operujący techniką monochromatyczną, uprawia fotograficzny dokument, który sprawdza się zarówno w galerii handlującej sztuką - jako „obiekt kolekcjonerski”, jak i w książce, gdzie zestaw fotografii dotyczący np. upadku żeglugi na komunikacyjnych szlakach Wielkich Jezior (wspomniany wcześniej album End of an Era), możemy też czytać, jako rodzaj dokumentacji z konkretnego momentu historycznego -dla amerykańskiej gospodarki z lat 80. jest to czas dość istotny i mający zarazem spory potencjał symboliczny. Przemysł stalowy oraz wyprodukowaną stal przetwarzający, wyprowadza się wtedy do krajów azjatyckich, pozostawiając po sobie postindustrialne ruiny i urbanistyczne dziury w krajobrazie przemysłowych miast.

David Plowden, Welch, West Virginia,1974 March

David Plowden, Chicago, Illinois, 1983 April

W pracach Plowdena widać recepcję modernistycznej fotografii z lat 20. i 30. ubiegłego stulecia, ale także lekturę tej z kręgów FSA, o „interwencyjnym” czy też czasem „propagandowym” charakterze. Kiedy ogląda się jego miejskie czy też małomiasteczkowe pejzaże, dostrzec można ewidentny patronat Walkera Evansa, choć w przeciwieństwie do wspomnianego fotografa, David Plowden swój proceder fotografowania małomiasteczkowej i przedmiejskiej Ameryki ciągnie już przez 50 lat.

David Plowden, Doremus Avenue, 1964 Jenuary

piątek, 22 października 2010

FOTOGRAFIA nr 34/2010



Właśnie dotrała do mnie przesyłka, zawierająca najnowszą edycję kwartalnika FOTOGRAFIA, którą czytelnikom tego bloga polecam. Szczególnie, że znajduje się tam wywiad, jaki przeprowadził ze mną Waldemar Ślwiczyński, dotyczący wydanego właśnie przez KROPKĘ albumu Kalwaria. Zaprszam do lektury!

środa, 20 października 2010

Świętochłowice, ulica Rzeczna


Rzeczna w stronę Bytomskiej, 07.01.2005

Na Rzeczą po raz pierwszy trafiłem wczesną wiosną 2001 i od razu załapałem się na specyfikę tego miejsca. I zgodnie z nazwą, faktycznie płynie tu rzeka (rzeczka?), tyle że na tyłach posesji i w korycie zasłoniętym betonowymi płytami. I dopiero teraz postanowiłem zidentyfikować ten ciek wodny, a z poszukiwań przy pomocy maps.google.com wyszło mi, że… jest to rzeka Rawa, płynąca potem (i zwykle cuchnąca) przez środek Katowic. 
Wróćmy jednak do ulicy Rzecznej, ten fragment Świętochłowic wydał mi się wtedy kompletnie archaiczny w swym wyglądzie i gdyby nie współczesne (w miarę) pudła samochodów, przymocowane do domów uliczne lampy, można by pomyśleć, że modernizacyjne zmiany lat 90. i te z pierwszej dekady nowego wieku, całkowicie wspomniany teren ominęły. Tymczasem jednak zmiany - niekoniecznie stricte „modernizacyjne” - następują cały czas i kiedy rok temu mniej więcej byłem w Świętochłowicach, zobaczyłem na Rzecznej (patrząc w kierunku ulicy Bytomskiej) ogrodzenie z drucianej siatki, otaczające domy widoczne w jej perspektywicznym zbiegu, gdzie potem następuje załamanie pod kątem prostym w lewo, a chwilę później w prawo. Wspomniane budynki miały już zamurowane pustakami okna, co nie wróży im zbyt długiego żywota.
Robiąc przed pięcioma laty zdjęcia, zarejestrowane na Rzecznej kadry, nie wiedzieć czemu pominąłem. I tu kłania się kwestia świadomości, o której jakiś czas temu pisałem, bo gdybym wiedział to, co „wiem teraz, można by pociągnąć realizowany wtedy zapis w zupełnie innym kierunku… I np. doprowadzić go do finalnej wystawy oraz publikacji. Studiuję ostatnio zarejestrowany wtedy materiał i wiele miejsc nie daje mi spokoju… Ale nie jest to jeszcze 100% motywacja, żeby wrócić tam z kamerą.


Rzeczna w stronę Pocztowej, 07.01.2005

Ponieważ poprzednim akapicie otarłem się nieco o sprawy dotyczące rzeczy ostatecznych i nieuniknionych, a także w kontekście tragicznych wydarzeń z wczoraj, których w sumie można się było spodziewać (jakąś zapowiedzią były tutaj niedawne marsze z pochodniami), przyszedł mi do głowy, przeczytany niedawno od deski do deski „Cholonek”, a konkretnie to fragment ze strony 142:

       Ciupkowa poszła kiedyś do farorza Banika, by go zapytać o różne sprawy, bo miała syna na froncie. Musi tam przecież zabijać, a w ogóle to w tym jednym przykazaniu nie powiedziano nawet, czy zabijanie dopuszczalne jest u człowieka czy również u zwierząt.
       Całkiem się w tym wszystkim zgubiła.
       - Widzicie, pani Ciupka - powiedział farorz Banik - w Biblii jest pewna przypowieść.
Uczniowie pytają tam Jezusa o coś, a on odpowiada: Dajcie cesarzowi co cesarskie, a Bogu co boskie. Cesarz to państwo, a jeśli państwo powiada: Zabijajcie, bo jest wojna! to idźcie za cesarzem, mówi Chrystus. Papież nasz, pani Ciupka, jest namiestnikiem Boga na ziemi. Gdyby zabijanie na wojnie nie było dozwolone, nasz papież wydałby już dawno orędzie, pani Ciupka. Przestańcie się tym dręczyć! Wszystko dzieje się na oczach Pana, albowiem nie spadnie z dachu żaden wróbel, jeśli Pan Bóg nie będzie tego chciał. Są tam przecież nasi kapelani polowi.
       - A Żydzi, księże proboszczu? U nas w domu jest jeden, co gada, że tam w obozie zabijają ich setkami. Czy to też jest wojna?
       - Wojna jest wojną, pani Ciupka, a i tutaj Stolica Apostolska niczego nie ogłosiła.
Widzicie, pani Ciupka, kiedy Żydzi przybili Chrystusa do krzyża, powiedział: Krew na was i na dzieci wasze! Gdyby Bóg tego nie chciał, to by do tego nie doszło. Przestańcie o tym myśleć, pani Ciupka! Pan Bóg wie, do czego dopuszcza, a gdybyście mieli znowu jakieś pytania, przyjdźcie z tym do mnie! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, pani Ciupka...
       - Amen, księże proboszczu.

poniedziałek, 18 października 2010

MINI - ZOO


23.12.2004

Tym razem także ulica Wolności, ale na lewo od Piekarskiej, w kierunku Bielszowieckiej. Budynek widoczny na zdjęciu, poległ pod kilofem mniej więcej po roku, od wykonania tej fotografii.

-------

Janosch „Cholonek albo dobry pan Bóg z gliny”, str. 88-89:

       Ptasznictwo jest przy tym prawdziwą sztuką i wymaga wiele pracy. Prosta klapiczka jest i pozostanie najlepszym sidłem, które w ciągu tysiącleci się sprawdziło. Nie potrzeba do tego wiele: czterokątną drewnianą ramę. Wielkość może każdy sam ustalić według własnego uznania. Do tego cienka siatka, lekki patyk na podpórkę, tak żeby z ledwością mógł utrzymać ramę. Parę metrów szpagatu, zależnie od odległości, w jakiej chce się uplasować za krzakami. A potem już tylko mocne nerwy! Dzierlatki najlepiej od razu wypuścić. Nie można ich utrzymać przy życiu i szkoda ich. Kosy też się źle chowają w niewoli. Poza tym bardzo dużo żrą, śmiecą - ale, trzeba przyznać, pięknie śpiewają. Z kosami trzeba postępować według własnego uznania. Nic tu nie można nikomu doradzić. A słowików nie złapiesz nigdy, możesz nawet nie próbować. Był tu kiedyś pewien Włoch. Wojna go tu przyniosła. Zadał się z jedną kobietą, a ta już go nie puściła, bo urodziła dziecko. Złapali go wtedy, zamknęli w izbie i karmili, dopóki się nie przyzwyczaił. Przez ten czas ukręcili jeszcze troje dzieci i wtedy już został na amen. Ten Włoch to był kolosalny mechanik precyzyjny! Potrafił dosłownie wszystko: brusie noże, grać na organkach, na harmonijce, w skata, przy tym zawsze wygrywał i nikt nie chciał z nim więcej grać. Włoch umiał też chwytać słowiki. Potem jednak biednym zwierzętom wydłubywał oczy, żeby myślały, iż jest noc i zaczęły śpiewać. Ale chłop ten już nie żyje, bo Jędrak, który miał w okolicy najlepszą hodowlę gołębi i nie pozwalał wyrządzać krzywdy gołębiom i ptakom, rozzłościł się na tego chachara i zmajstrował coś pięknego z dynamitu i ze spłonki. Całość wmontował pod podeszwą jedynego buta, który mu z pary pozostał, i poszedł do Włocha. „Ty, spaghetti, wbij mi gwóźdź w to miejsce, gdzie zrobiłem krzyżyk. Nie mogę tego sam zrobić, bo nie mam trójnoga. Kapisko? Tr-ój-no-ga nie mam! Przyjdę jutro”.
       Włoch wbił gwóźdź i wyleciał w powietrze, na zawsze. Dobrą niewątpliwie rzeczą było, że mieszkał na górze, tak że nikt nad nim nie doznał krzywdy. Musieli tylko wstawić kawałek nowego dachu.
       Nie potrzeba wcale budować skomplikowanych włoskich sideł, zwyczajna klapiczka jest i pozostanie najlepszą pułapką. Dynamit przynosili mężczyźni z kopalni. Dobrze mieć trochę tego w domu. Nie miało to nic wspólnego z ptasznictwem, jakby ktoś mógł pomyśleć, bo dynamitem, na przykład, łowi się też ryby. Ale w razie potrzeby zawsze się przydaje. Bo, przyjąwszy, ktoś ma przed sobą dobry staw, gdzie od karpi po prostu się roi, a ten istny nie ma za dużo czasu, bo właściciel mógłby nadejść, a może dlatego, że jest akurat czas ochrony albo gość ma zbyt krótki urlop. Najlepiej w takim przypadku mieć trochę dynamitu przy sobie. I nie robić wiele fizymatentów, ino wszystko wyjąć! I za przykładem dzieci: karbidu nasypać do butelki po piwie, odlać się do niej, zakorkować i wrzucić do wody. Tylko dynamit! Dynamit trzeba w domu dobrze schować, żeby się dzieci do niego nie dobrały. Najlepiej pod bielizną albo jeszcze lepiej w zamkniętej szufladzie.

niedziela, 17 października 2010

Zabrze-Poremba, ul. Wolności


23.12.2004

Janosch „Cholonek albo dobry pan Bóg z gliny”, str. 91-92:

       Kiedyś zdarzyła się i taka rzecz! Niejaki Dziuba, który pracował na kopalni „Delbrück”, przyszedł w środę z roboty, mając w teczce trochę dynamitu i lont. Chciał wysadzić chlewik, bo blaszane pokrycie zeżarła rdza, a drzewo zaczęło gnić. Filary też już były niewiele warte. Chciał więc sprzątnąć ruderę i nowy chlewik postawić, a filary u dołu wyterować, żeby się historia nie powtórzyła znowu. Po drodze zboczył na chwilę do Kapicy, by przepłukać gardło, bo już go bardzo w nim drapało. I jak to zwykle bywa, przy szynkwasie stał Zdrusz z ulicy Hałd, który dawno Dziuby nie widział i postawił mu jednego. Wtem przychodzi Sikora, wychyla jednego i powiada: - No, kamraty, niedługo Wielkanoc, stawiam kolejkę. Kapica, pieronie, obsłuż nas, ja dziś płacę!
       Dziuba nie chciał być gorszy, też postawił kolejkę. Potem Zdrusz nie chciał być dłużny Sikorze, bo miał już z nim parę razy ostudę, więc też postawił kolejkę.
       Sikora zrewanżował się jeszcze jedną kolejką, aż Dziuba (Nazwisko się zgadza, choć był w Porębie jeszcze jeden Dziuba. Ale ten nie miał nic a nic wspólnego z opisanym tu wydarzeniem!) wpadł w odpowiedni nastrój. Nabrał chęci do figlów, bo wesoły z niego był człowiek. - Dejcie pozór, bo ja teraz coś zrobię - powiedział. - Wejdę w trzewikach na stół. Trzeba tylko pilnować, żeby Kapica był w tym czasie w kuchni, bo on ma jakiś dziwny stosunek do swoich mebli. Potem przyjdzie Zdrusz, weźmie ten lont i zapali pod stołem moją teczkę z dynamitem. Ja się nic nie boję! Będę stał na górze tak długo, dopóki nie huknie. Zakład! O butelkę tyskiego?
       Założyli się i dorzucili jeszcze jedną flaszkę piwa. Było ich w knajpie pięciu; jeden, to znaczy Stypa, nie założył się, bo nie chciał być stratny. Powiedział: - Nie będę się zakładał z tym pieronem! Znam gizda, on to już częściej robił. Robi wos za błozna.
       Kiedy mężczyźni się upiją, rzucają pieniędzmi, jakby zdobyli główną wygraną. Zrobili więc swoje. Odczekali, aż Kapica poszedł się odlać. Dziuba podłożył sobie na stole gazetę pod podeszwy i rzekł: - Nie chcę Kapicy zbrudzić stołu. Albo najlepiej ściągnę od razu trzewiki, gdyby miał nadejść. Dziś rano założyłem czyste skarpetki. - Nim Kapica wrócił, drusz szybko podpalił pod stołem krótki lont, by nikt nie mógł przeszkodzić, potem wszyscy schowali się na podwórzu. Sikora zapomniał zabrać czapki i stracił ją. Na szczęście nikt więcej w tej budzie nie mieszkał, a Kapicowa była w kościele, by umaić ołtarz na św. Józefa. I tu widać naocznie, jak Pan Bóg potrafi uchronić człowieka, który raz poza kolejką udał się do kościoła w celach zdobniczych, bo gdyby została w domu, byłby z nią koniec. Z kuchni odnaleziono tylko garnki i ruszt z kuchennego pieca. Klozet znajdował się za cementowym murem, tak że Kapica oberwał jeno odłamkiem w łopatkę. Otworzył potem nowy szynk na ulicy Piaskowej. Dobrze się też stało, że Zdrusz pomyślał o tym, aby najpierw odstawić na bok rower Dziuby. Dziubie bowiem najbardziej zależało na rowerze. Kapica zresztą zyskał na tej przeprowadzce, bo pijacy z ulicy Piaskowej i ci dawniejsi dołączyli do nowych klientów.

03.10.2005

piątek, 15 października 2010

5128


Mała tura wystawowa (z 12 października).
Na pierwszy ogień Galeria Camelot, a w jej salach: „Czas. Ludzie. Wydarzenia. Rok w fotografii Gazety Wyborczej” - KICHA!
Tego się oczywiście można było spodziewać. Bo czy czegoś innego? Po Krzysztofie Millerze oczekiwałbym jednak nieco więcej… I na pewno nie pracy wykonanej w technice mokrego kolodionu. Tak w ogóle, czy to nie skandal, że ten świetny fotograf nie ma do tej pory własnego albumu?!
Potem - Pasaż 13, czyli Likus Koncept Store i tu na I kondygnacji pokonkursowa wystawa Ogólnopolskiego Konkursu Fotografii Prasowej – Grand Press Photo 2010 - KICHA DO KWADRATU!
Ale i też bez zaskoczenia. Przy okazji, zwycięskie zdjęcie Tomasza Tomaszewskiego z procesji Bożego Ciała w Lipinach powiększone do sporych rozmiarów (60x90cm? A może więcej?) ujawnia nieznośną pikselozę, aczkolwiek o żadnym fotomontażu nie może być tu mowy - co po werdykcie zarzucano autorowi. 12 Mpx Nikona D3 przy takich rozmiarach wydruku wyraźnie nie dają już rady…  Tymczasem powiększane także z klatki 24x36mm - tyle że filmu, a nie matrycy i RAWa – zdjęcia Jordi Sociasa, jakie można zobaczyć w Galerii Pauza, mimo umownej ostrości przy rozmiarach odbitki 100x150cm i sporego ziarna, da się oglądać i DO TEGO Z PRZYJEMNOŚCIĄ.
W końcu Galeria ZPAF i ska: wystawa zdjęć Joanny Piotrowskiej pt. „5128” – WIELCE POZYTYWNE ZASKOCZENIE!

Joanna Piotrowska, z cyklu 5128

Fotografie przedstawiają zielone leśne gęstwiny, a w tym skłębieniu gałęzi pojawiają się kwitnące konary owocowych drzew. Przystanąłem i od razu przyszło mi do głowy, że praca Piotrowskiej dotyczyć może terenów skąd kogoś wysiedlono i… oczywiście trafiłem. Jej zdjęcia wykonane zostały w Bieszczadach, gdzie w 1947, przed akcją o kryptonimie "Wisła" naliczono właśnie liczbę 5128 domów. Podczas wspomnianych działań, ochrzczonych (jakże symbolicznie) nazwą "kólowej rzek polskich", z terenów tych wysiedlono Ukraińców, Bojków, Dolinian i Łemków, a wszystko to w ramach „walki” z  UPA i OUN (deportacje dotknęły 140.000 osób),
Kiedy pracowałem nad „Niewinnym okiem” i podróżowałem przez tereny na pograniczu województwa lubelskiego oraz podkarpackiego, tuż zaraz za Tarnogrodem, napotykać zacząłem wsie z opuszczonymi cerkwiami (zwykle w dość kiepskim stanie). Były to zazwyczaj osady terytorialnie dość spore, z wyraźną siatką ulic i brakiem gęstej zabudowy, zwykle z opuszczoną cerkwią, ruinami synagogi czy też śladami sztetla i najmniejszą w tym zestawieniu - bryłą kościoła katolickiego.
Jadąc wtedy drogą na Stary Dzików i dalej w kierunku Cieszanowa, zastanawiałem się, kiedy ktoś w końcu zrobi fotograficzny projekt na temat akcji „Wisła” i jej skutków, jakie można dostrzec np. w krajobrazie południowo-wschodniej Polski.
Zdjęcia Joanny Piotrowskiej to udane podejście do tego, wcale nie łatwego tematu, a zarejestrowane przez nią kadry posiadają też - co nie jest bez znaczenia - sporą wizualną atrakcyjność.

środa, 13 października 2010

PUNX NOT DEAD (2)


Zbigniew Tomaszczuk, NN, 1981-82

Zbyszek Tomaszczuk podesłał mi ostatnio powyższą fotografię z następującym komentarzem: oto jedno ze znalezionych nigdy wcześniej (pewnie gdzieś od 1981-2 r) nie wywoływanych zdjęć. Tak się składa, że widoczną na nim osobę kojarzę z punkowych koncertów. Właśnie z 1982 i może też z 1983? Z występu TZN Xenna na festiwalu Open Rock w 1982 w Krakowie? Czy może nieco później, w zupełnie innym miejscu? Jest też możliwe, że pamiętam tą postać z opisywanej wcześniej wystawy w Hybrydach w 1983?
W tzw. międzyczasie (pomiędzy tamtym wpisem a mailem od Zbyszka) w księgarni Ha!artu w Bunkrze Sztuki nabyłem album „Generacja” (w tym miejscu ukłony dla pani-sprzedawczyni o blond platynowych włosach, za specjalną zniżkę przy zakupie tego wydawnictwa), gdzie znajduje się spora porcja fotografii Michała Wasążnika z tamtych czasów. I oglądając tę książkę oraz zdjęcia z koncertów, na których akurat byłem, a także fotografie znane mi z łamów siermiężnego miesięcznika Non Stop, po raz kolejny pomyślałem sobie, jak kapitalnie trafionym przedsięwzięciem był tamten pokaz Tomaszczuka w Hybrydach, w sierpniu 1983. Bo zdjęcia Wasążnika oglądam oczywiście z zainteresowaniem, trochę (bardzo) z sentymentem, ale gdyby spojrzeć na nie, jako na fotografię, to… jest już znacznie gorzej. Technicznie i – za przeproszeniem – konceptualnie. I w sumie nie ma znaczenia, że autor – jak o tym sam wspomina - posługiwał się początkowo radzieckim Zenithem, którego standardowy Helios 44 M-4 58/2 był kopią miękko rysującego Biotara, produkcji Carl Zeiss Jena. Jakkolwiek pewien znajomy fotograf, twierdził zawsze, że to naprawdę świetny aparat, ponieważ korpus wykonany jest z mosiądzu, czyli sporo waży, a że posiada gwint do mocowania na statywie, więc można przykręcić rączkę i… wbijać nim gwoździe. I właściwie to, co publikował Non Stop w archaicznej technologii grubego rastra  (w 1982, 1983 i 1984) to były faktycznie najlepsze klatki Wasążnika. Tymczasem zapis Tomaszczuka, tak jak go pamiętam z Hybryd oraz ze „Sztuki”, gdzie część zdjęć funkcjonowała w postaci kolaży, część jako rodzaj „wycinanek”, był po pierwsze - znacznie bliżej konwencji fotograficznego dokumentu, po drugie – dokumentu o artystycznym charakterze. Czego bardzo brakuje tym wszystkim, czyli w sumie bardzo nielicznym fotografiom, mających za swój temat wczesne lata rodzimego punk rocka.

wtorek, 12 października 2010

Nominacja do Deutsche Börse Photography Prize


No właśnie, sprawdzam rano pocztę, a w niej taka ze wszech miar miła wiadomość.
Nominacja dotyczy projektu "Niewinne oko nie istnieje/There's No Such Thing As an Innocent Eye", a konkretnie jego tegorocznej prezentacji w Niemczech w Kunstsammlungen Chemnitz.
Wystawa w ta pt. "WAR HIER EINE SYNAGOGE? Synagogenbauten in Polen" pokazywana była od 14 lutego do 11 kwietnia 2010.
Przy tej okazji opublikowano też niemieckojęzyczny katalog, w którym znalazło się 20 fotografii eksponowanych w trakcie wystawy oraz teksty z albumu "Niewinne oko nie istnieje" wydanego przez Galerię Atlas Sztuki w Łodzi oraz krakowską Korporację Ha!art w 2009.

Teraz wiadomość zupełnie niemiła. Podczas prowadzonych przez mnie zajęć na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, jedna ze studentek pochodząca z Wolsztyna, powiedziała mi, że budynek tamtejszej synagogi - po wojnie mieściło się tam kino "Tatry" - już nie istnieje. Po zmianie właściciela, obiekt spłonął (dokładnie 30 grudnia 2009), a teren pogorzeliska szybko uprzątnięto...

Wolsztyn, 03.02.2008

poniedziałek, 11 października 2010

Świętochłowice, ul. Bytomska


14.11.2000

Oglądam ostatnio stykówki, jakie robiłem przy okazji pracy nad „Czarno-Białym Śląskiem” i błąka mi się po głowie myśl, żeby zrobić z tego materiału książkę od nowa. Oczywiście zachowując w pewnej mierze układ z pierwszej edycji albumu (2004), którego jestem autorem na spółkę z Janem Michalskim ze Zderzaka, ale żeby dodać trochę zdjęć, zmienić formę i format książki, słowem kompletnie przeprojektować layout, zeskanować negatywy i samodzielnie opracować z nich pliki do druku (przy edycji „Czarno-Białego Śląska” skanowane były odbitki).
A wszystko to przychodzi mi do głowy, kiedy patrzę jak ładnie wydrukowana jest „Kalwaria”, a cały ten proces rozbicia na duotony zrobiłem sam (tylko kilka kadrów zostało nieco skorygowanych przed drukiem przez Krzysztofa Liberkowskiego z KROPKI).
Zdjęcie przedstawiające dziewczynkę ze Świętochłowic z papierową flagą w dłoniach, było brane pod uwagę przy układaniu książki, ale ostatecznie się w niej nie znalazło. Gdybym teraz dokonywał wyboru ujęć, być może po skadrowaniu, umieściłbym je na drugiej zewnętrznej stronie okładki albumu?

sobota, 9 października 2010

CISZA


Krzysztof Jaworski

Cisza

Wracam.
Hej, kamieniu, pamiętasz mnie?
Cisza.
Hej, domy, drzewa, balkony, pamiętacie mnie?
Cisza.
Hej, okna, garaże, kubły na śmieci, rynsztoki, piwnice,
dachy, odrapana ściano z cegły, zardzewiały hydrancie,
pyle węglowy, kałużo mętna jak sen szaleńca, ścieku,
piachu na gołębie odchody, zadeptana trawo, martwe
robactwo i ty, ty mój wierny trzepaku,
pamiętacie mnie?
Cisza.
Czy ktoś mnie tu jeszcze, kurwa, pamięta?
Cisza.
Cisza.

*

Przez kilka ostatnich dni czułem się podobnie, jak (proszę wybaczyć  polonistyczną teminologię) "podmiot liryczny" przytoczonego wyżej wiersza...
Dopiero dzisiejsza poranna poczta (elektroniczna oczywiście) przyniosła krzepiące wieści.

czwartek, 7 października 2010

Stary Chorzów, ul. Bożogrobców - albo kolor czerwony


 24.11.2000

Kiedy wszedłem na półpiętro (pomiędzy pierwszą a drugą kondygnacją) oficyny przy ulicy Bożogrobców w Starym Chorzowie, żeby przez okno sfotografować to niesamowite podwórko, moją uwagę zwrócił czerwony „strażacki” kolor schodów, balustrady i okiennej stolarki. Nie zaprzątałem sobie jednak wtedy głowy tym spostrzeżeniem. A kilka miesięcy później w Zabrzu-Biskupicach na Borsig Siedlung - robotniczym osiedlu, które składa się z 57 unikatowych familoków z lat 1863-71, kiedy szukając perspektywy do zrobienia zdjęcia wszedłem na poddasze jednego z tych budynków, zdałem sobie nagle sprawę, że prawie wszystko: podłoga z wyrobionych desek, nieco toporne w wyglądzie balustrady, lamperia na ścianach, okienna wnęka, parapet, framugi, wreszcie drzwi do kibla, mają kolor sfatygowanej już mocno czerwieni. I znowu, wprawdzie zanotowałem sobie w pamięci tą obserwację, ale nie przejmowałem się nią zbytnio. A znacznie później, już pod koniec pracy na „Czarno-Białym Śląskiem”, kiedy na Bobrku wszedłem na pierwsze piętro familoka przy ulicy Pasteura, czerwony barwa przebijała w przetartych deskach koślawych schodów, pomalowanych na kawowy brąz.
Czytam teraz janoschowego „Cholonka”* i na stronach 18-19 znalazłem fragment bardzo a propos powyższych obserwacji:

       (…) W ogóle można powiedzieć, że człowiek czysty jest też i pracowity. Na przykład pół roku temu kolej malowania sieni przypadła na Jankowskiego. Przyniósł więc z kantyny, która z kopalni otrzymała czerwoną farbę po niższych cenach, od razu kilka wiader więcej, bo co się ma, to się ma, i zaraz po fajerancie zaczął u góry malować. Najpierw czyściutko listewki u podłogi. Pozwalał farbie ściekać za listwy, żeby wszystkie pluskwy pozdychały. Potem pociągnął dylówkę, wyrównał dziury kitem szklarskim i na koniec położył klocki i deski, by łatwiej było chodzić. Ale zostało jeszcze trochę farby, więc pomalował parapety okienne. Czerwone z czerwonym zawsze się zgodzi. Pomalował też ramy okienne, żeby zanadto nie odbijały od reszty. Z farby olejnej, która jeszcze została, wymalował wzdłuż sieni piękną lamperię. To na pewno nie zaszkodzi, bo farba olejna się tak nie brudzi jak farba robiona na kleju roślinnym. Zostało jeszcze trochę farby, więc podwyższył lamperię o parę centymetrów, trzykrotnie, aż doszedł do sufitu. Sufitu nie chciał malować, bo to nie bardzo pasuje, sufity na czerwono. Resztą farby wypacykował drzwi Pelce. Naturalnie za jego zgodą, jego baba nie miała tu nic do powiedzenia. Pelka wlał mu za to parę sznapsów, a potem zaczęli obaj dalej malować. Najpierw drzwi Wondrasza, który też im nalał kilka głębszych, a potem drzwi Świętkowej, bo o sobie uczciwy człowiek myśli na końcu. Ponieważ u Pelki parapety, ramy i drzwi między pokojami też już były wytarte, więc wszystko to pomalowali, a farbie ciągle nie było końca. Pomalowali więc Pelce ściany pięknie na czerwono, a gdy Pelkowa zaczęła beczeć, wypędzili ją na dwór. Dzieci były całe czerwone, bo czegóż się można po takich smarkaczach spodziewać? Smarowały po ścianach, gdy matki nie było, i w ogóle używały sobie. Farby wystarczyłoby jeszcze na drzwi Königów, ale tu już czuwała Świętkowa, aby Königowa nie odniosła jakiejś korzyści z Jankowskiego. O północy Pelka z Jankowskim zasnęli, a resztą farby Jankowski wysmarował następnego dnia latrynę od zewnątrz, od wewnątrz i sedes, a Świętkowa umyślnie nie powiedziała o tym Königowej. Sądząc po odcisku tyłka, musiała to być Königowa, która się tam przykleiła. I słusznie się stało!
       Z farby, która pozostała, mógł jeszcze Jankowski swobodnie całą izbę wymalować, dobrze to wyglądało. Kiedy inkasent przyszedł odczytać zużycie prądu, od razu powiedział, że to jest najpiękniejsze piętro na całej ulicy Oślowskiego.

---------
* przekład z niemieckiego - Leon Bielas.

wtorek, 5 października 2010

Zabrze-Poremba, ulica Piekarska


29.03.2003

na którą po raz pierwszy trafiłem chyba w 1993, a potem wielokrotnie tam przyjeżdżałem i robiłem zdjęcia.
Widoczne na zdjęciu familoki o mocno archaicznym wyglądzie, wybrukowana grubą granitową kostką ulica, wszystko to już nie istnieje.  
Za którymś razem z okna na pierwszym piętrze, środkowego budynku po lewej stronie, wychylił się mężczyzna w białym podkoszulku na ramiączkach i spytał mnie, czy wiem, że tu „urodził się ten słynny pisarz”?
Chodzi panu może o Janoscha? – zgadłem, będąc świeżo po lekturze fenomenalnego fragmentu powieści „Jakie to szczęście znać Hrdlaka”, który pojawił się w także nie istniejącym już piśmie „Nagłos”, w numerze 14/15 z 1994, który poświęcony był Górnemu Śląskowi.
Okazało się że trafiłem.
11 marca 1931 w Zabrzu Porembie na ulicy Piekarskiej (primo voto Beckerwegstrasse) urodził się Horst Eckert, syn Johanna i Hedwig (z domu Głodny).
Pisarz bardziej jest znany, jako autor książek dla dzieci, które sam ilustruje.
Opublikowana w 1970 powieść Cholonek oder Der liebe Gott aus Lehm, w polskim tłumaczeniu opublikowana przez wydawnictwo Śląsk w 1974 i 1990 pod tytułem „Cholonek czyli dobry Pan Bóg z gliny”, to obecnie aukcyjny i antykwaryczny rarytas.
Stojące przy Piekarskiej budynki bezsensownie wyburzono w 2005 pod budowę DTŚ – czyli „drogowej trasy średnicowej”, która docelowo ma połączyć (inwestycja ciągle jest nie zakończona) Katowice z Zabrzem.

niedziela, 3 października 2010

Are you comfortable now? (2)



Ponieważ Sevillian słusznie przypomniał mi kwestię wyretuszowanego kciuka Matki Tułaczki, którego obecność właściwie nic tu nie przeszkadza, więc dlaczego by nie powiesić tej fotografii w oryginalnym i nie zafałszowanym kształcie? I też nie przypomnieć odautorskiego komentarza, jakiego Dorothea Lange udzieliła pismu Popular Photography w lutym 1960 (to właśnie ten tekst, w polskim przekładzie, pojawił się w numerze Fotografii z 1962 lub 1963, który przed laty miałem okazję przeczytać). Wersja Lange, bardzo ładnie, wręcz literacko podana, odbiega nieco w szczegółach od tego, co powiedziała kilkanaście lat później pani Florence Thompson.

"It was raining, the camera bags were packed, and I had on the seat beside me in the car the results of my long trip, the box  containing all those rolls and packs of exposed film ready to mail back to Washington. It was a time of relief. Sixty-five miles an hour for seven hours would get me home to my family that night, and my eyes were glued to the wet and gleaming highway that stretched out ahead. I felt freed, for I could lift my mind off my job and think of home.

I was on my way and barely saw a crude sign with pointing arrow which flashed by at the side of the road, saying PEA-PICKERS CAMP. But out of the corner of my eye I did see it I didn't want to stop, and didn't. I didn't want to remember that I had seen it, so I drove on and ignored the summons. Then, accompanied by the rhythmic hum of the windshield wipers, arose an inner argument:

Dorothea, how about that camp back there? What is the situation back there?

Are you going back?

Nobody could ask this of you, now could they?

To turn back certainly is not necessary. Haven't you plenty if negatives already on this subject? Isn't this just one more if the same? Besides, if you take a camera out in this rain, you're just asking for trouble. Now be reasonable, etc. etc., etc.

Having well convinced myself for 20 miles that I could continue on, I did the opposite. Almost without realizing what I was doing I made a U-turn on the empty highway. I went back those 20 miles and turned off the highway at that sign, PEA-PICKERS CAMP.

I was following instinct, not reason; I drove into that wet and soggy camp and parked my car like a homing pigeon.

I saw and approached the hungry and desperate mother, as if drawn by a magnet. I do not remember how I explained my presence or my camera to her but I do remember she asked me no questions. I made five exposures, working closer and closer from the same direction. I did not ask her name or her history. She told me her age, that she was 32. She said that they had been living on frozen vegetables from the surrounding fields, and birds that the children killed. She had just sold the tires from her car to buy food. There she sat in that lean-to tent with her children huddled around her, and seemed to know that my pictures might help her, and so she helped me. There was a sort of equality about it.

The pea crop at Nipomo had frozen and there was no work for anybody. But I did not approach the tents and shelters of other stranded pea-pickers. It was not necessary; I knew I had recorded the essence of my assignment."

Dorothea Lange z Graflexem 45 SLR, Kalifornia, luty 1936

piątek, 1 października 2010

Tomasz Piątek o Łodzi


Łódź, ul. Piotrkowska 114-116, 24.02.2008

Czytając świetny tekst pt. Nie Łódźmy się, zamieszczony na portalu Krytyki Politycznej, przypomniała mi się rozmowa z Johnem Daviesem sprzed nieco ponad dwóch lat. Będąc wtedy w Anglii i mieszkając na przedmieściach Liverpoolu, wybrałem się na wycieczkę do pobliskiego Manchesteru. I chodząc po tym mieście, szukałem jakichś pozostałości po fabrykach przemysłu tekstylnego, i z rosnącym zdumieniem… niczego właściwie nie znajdywałem, a poruszałem się w obrębie  centrum miasta. Owszem napotkałem kilka fabrycznych hal zamienionych na apartamentowce, jakieś przebudowane odpowiedniki familoków, pod którymi parkowały wypasione bryki, ale to w zasadzie było wszystko, aha jeszcze budynki banków, skądinąd bardzo ładne. Zrelacjonowałem swoje wrażenia Daviesowi, a on powiedział mi, że wszystkie te poindustrialne obiekty, tudzież terraced houses – czyli szeregowce wybudowane dla robotników w ich sąsiedztwie, przez kilkadziesiąt lat stały opuszczone, niszczały, po czym po prostu je wyburzono. Ma zresztą zdjęcia, ponieważ przed osiedleniem się w Liverpoolu, mieszkał właśnie w Manchesterze. Potem rozmowa zeszła na inne tematy, rzeczonych fotografii nie zobaczyłem (czego żałuję), a wracając potem od niego do Burscough, gdzie mieszkałem, pomyślałem sobie, że taki sam dokładnie proces spotka zabudowę centrum Łodzi, czyli – jak to się czasem mówi i w powyższym kontekście złowieszczo trafnie – polskiego Manchesteru.