Miałem dzisiaj skanować negatywy (zaległa sprawa), ale nie skanuję (więc sprawa staje się jeszcze bardziej zaległa). Siedzę i słucham „Juliusza Cezara” Haendla w nagraniu New York City Orchestra pod dyrekcją Juliusa Rudla z 1967 roku. Trzy monofoniczne analogi w układzie stron: 1-6, 2-5, 3-4; do gramofonów z automatycznym zmieniaczem płyt. Grube winyle z pięknym czerwonym labelem wytwórni RCA Victor, na którym biały pies wkłada pysk do tuby gramofonu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mocno mnie porusza to trochę archaicznie brzmiące nagranie...
Ja na przykład czuję takie niezbywalne przywiązanie do materialnego nośnika muzycznego, i to mnie bardzo kręci. Łatwo o banał, ale to "było" nagraniowe i "jest" dźwiękowe, fizyczne "tu" i doświadczane "było", dialektycznie świetnie ze sobą grają. Nie wiem czy wszystkich, ale może fotografia na to wyczula trochę.
OdpowiedzUsuńNie wiem, może wyczula? Ale jakość/dynamika dźwięku jest zwykle lepsza. No chyba, że słucha się SACD albo DVD audio, co jest czasem porównywalne.
OdpowiedzUsuń